Rodziny smoleńskie coraz bardziej razem. Joanna Racewicz: "nagle znów tym smoleńskim błotem dostajesz w twarz. Nie sposób się z tego podnieść"

Rodziny smoleńskie coraz bardziej razem. Coraz więcej z nich upomina się głośno o prawdę i wyjaśnienia. Wśród rodzin, które do tej pory były oszczędne w słowach narasta krytyczna ocena śledztwa oraz tego co robiło państwo w ostatnich 30 miesiącach. Warto odnotować ważne słowa Joanny Racewicz w programie "Na pierwszym planie".

 

Piotr Kraśko: Joasiu co pomyślałaś gdy słyszałaś słowa prokuratora generalnego, który mówił, że część błędów popełnionych przy identyfikacji ciał, to może być wina rodzin?

Joanna Racewicz: Moja pierwsza myśl – z całym szacunkiem dla pana prokuratora – była taka, że być może, pan prokurator – aż strach powiedzieć – nie zna procedur. Przecież identyfikacja przez rodziny, to nie jest ostateczność i kropka nad i. Stuprocentową pewność dają tylko i wyłącznie badania genetyczne. W każdym z naszych domów, a przynajmniej w większości, 11 kwietnia byli funkcjonariusze ABW, którzy bardzo dokładnie zbierali materiał genetyczny: szczoteczki do zębów, golarki, ślinę od dzieci, rodziców. Po to, żeby był materiał porównawczy, po to żeby zawieść go do Moskwy i żeby była szansa poznać te osoby, nawet jeśli inna identyfikacja byłaby niemożliwa (…) W Moskwie okazało się, że tych rzeczy nie ma, nie przyjechały, zaginęły gdzieś w czasoprzestrzeni.

 

Piotr Kraśko: Ktokolwiek to wytłumaczył?

Joanna Racewicz: Nie.

 

Piotr Kraśko: Jak to, czyli ktoś przyszedł do ciebie do domu 10 kwietnia około południa, zebrał ten materiał, po czym jedziesz do Moskwy i okazuje się, że tego nie ma i trzeba całą pracę zacząć od nowa?

Joanna Racewicz: Byłam dokładnie przez te dwie panie przesłuchiwana. Opisywałam cechy szczególne mojego męża. Dałam im badania, pantomogram, dokumentację medyczną, zdjęcia rentgenowskie i to wszystko także zaginęło. Zastanawiam się gdzie to jest, ale nie mam siły pytać.

 

PK: I nikt tego nie wytłumaczył?

JR: Nie. Tak samo jak nikt nie wytłumaczył gdzie są telefony, laptopy, pendrive'y. Te wszystkie rzeczy powinny być zabezpieczone przez polskie służby.

 

PK: No właśnie, a co się stało z telefonem twojego męża?

JR: Nie wiem.

 

PK: Ale pytałaś i prokuratura nie odpowiedziała?

JR: Odpowiedziała, że zabezpieczyły służby, wskazując na ABW, ale czy tam jest rzeczywiście, tego nie wiem.

 

PK: Ale ktokolwiek odpowiedział ci na pytanie: „Czy mogę dostać ten telefon kiedyś?”

JR: Problem polega na tym, że ten telefon, który miał ze sobą Paweł był telefonem służbowym i tak naprawdę jego dysponentem jest BOR. Zresztą numer, którego używał mój mąż, ma już zupełnie ktoś inny.

 

PK: Chce jeszcze zapytać o prokuratora generalnego. Mówiłaś, że on mógł popełnić błąd formalny, ale może jemu chodziło o to, że służby tam na miejscu chciały wsparcia od rodzin i uważały, że jeśli rodziny mówią: „tak rozpoznajemy”, to jest to decyzja ostateczna.

JR: Dobrze, Piotrze, ale co z tym zrobić jeśli rodzina pani Walentynowicz mówi: byliśmy tam na miejscu, rozpoznaliśmy, nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości. Rodzina pani Walewskiej-Przyjałkowskiej mówi to samo. No to kto mówi prawdę? Słowo przeciwko słowu? To kto ma rację? Kto popełnił błąd i kiedy?

(…)

JR: Straszne w tym wszystkim jest to, że nawet bycie tam nie daje żadnej gwarancji nieomylności.

 

PK: To znaczy nawet rozpoznanie ciała? I można mieć wahanie czy dobrze się rozpoznało? Czy po tym co się stało kiedy już odeszłaś z tego miejsca?

JR: Mówię o przykładzie pani Anny Walentynowicz. Obie rodziny mówią: byliśmy, rozpoznaliśmy, nie mamy wątpliwości. A jednak do pomyłki doszło. Pytanie kiedy? Nikt nie wie gdzie. (…) Jest jeszcze coś co we mnie wzbudziło ziarenko niepokoju, które sobie kiełkuje. Chodzi o opowieści z bardzo wiarygodnego źródła o nieszczęsnych tabliczkach odpadających od trumien.

 

PK: Tabliczkach z nazwiskami odpadających od trumien?

JR: Tak. Brzmi to strasznie, makabrycznie i niewyobrażalnie. Daj Boże, żeby było tylko czyjąś opowieścią.

 

 

PK: Czy siostra też słyszała takie opowieści? Wiele osób mówi, że próbowało to sobie tłumaczyć, że to jest taki „słowiański bałagan”. Może używam zbyt prostego słowa na opis tego wydarzenia, ale niektórzy tak mówią. Czy siostra też miała takie wrażenie?

Siostra Maria Ślipek: Może nie tyle bałagan, może jakaś nieporadność.

 

PK: Ale po stronie służb rosyjskich czy naszych?

Siostra: Ja mam wrażenie, że po stronie i jednych i drugich służb.

 

PK: Czy siostra tłumaczy to sobie tym, że emocje były tak duże, że była to tragedia tak wielka, że nie do ogarnięcia?

Siostra Maria Ślipek: Ja wiem, będąc w Rosji ileś tam lat wiem, że u nich bałagan jest rzeczą dosyć naturalną. To co mnie zaskakiwało, to, że z Polski różne osoby, które mogłyby się tam pojawić nie pojawiły się. Ciężar całej pracy był jakby złożony na barki ambasady. Im dłużej o tym myślę wydaje mi się, że coś nie tak powinno być. To była zbyt duża liczba osób, które nam przewodziły. Tu by się oczekiwało jakiegoś większego wsparcia.

 

PK: Też miałaś takie wrażenie tam w Moskwie?

JR: Mogę mówić o tym co zapamiętałam. Zapamiętałam ludzi, którzy robili wszystko, żeby nam pomóc. I po stronie polskiej i po stronie rosyjskiej. Siostra mówi „nieporadność”. Tam było kilka bardzo młodych pań psycholog. Mam wrażenie, że je ta sytuacja przerosła. Często te młode dziewczyny trzeba było pocieszać i mówić: "proszę się nie martwić, proszę mi dać jakąś tabletkę i ja spróbuję to udźwignąć".

(…)

JR: Nikomu nie odmawiam dobrej woli, ani nie zakładam złej woli… Nieporadność?. Tylko za dużo tej nieporadności Piotrze. Od samego początku. Od tego, że godziliśmy się na podawanie godziny, która była fikcyjna, że zgodziliśmy się na to, żeby świat usłyszał o wersji wydarzenia według MAK-u i generał Anodiny, a nie nas. Nic nie robimy z tym, że polscy piloci słyszeli „na kursie i na ścieżce”. O tym, że polska prokuratura zgodziła się na to, żeby wyrzucić zeznania jednego kontrolera lotu, bo o to prosiła rosyjska.

 

PK: To co , twoim zdaniem, można zrobić teraz, po dwóch i pół roku?

JR: Nie wiem. Z ręką na sercu: nie wiem.

(…)

JR: Po tym co się stało z ciałami dwóch ofiar katastrofy, myślę, że w każdym z nas, ja dziś rozmawiałam z kilkoma osobami z naszego kręgu i one wszystkie potwierdzają, przynajmniej w większości, że w każdym rośnie takie ziarenko, kiełkuje taki niepokój, lęk, obawy, niepewność brak poczucia bezpieczeństwa. Nie ma nic bardziej fundamentalnego niż poczucie bezpieczeństwa.

 

PK: Ale kiełkuje? To znaczy, że po dwóch i pół roku jest gorzej niż było wcześniej? Po tym co się stało gdy okazało się, że rodzina Anny Walentynowicz przychodziła na grób nie swojej matki, babki?

JR: To jest tak Piotrze, że wydaje ci się, że już prostujesz plecy, już ci się wydaje, że nabierasz oddech w płuca, może nie pełną piersią, tak na pół, i wtedy dowiadujesz się czegoś takiego i nagle znów tym smoleńskim błotem dostajesz w twarz. Nie sposób się z tego podnieść.

(…)

JR: Jak można prowadzić śledztwo nie mając czarnych skrzynek, wraku, czekając dwa i pół roku na dokumenty sekcyjne. Tak naprawdę 300 tomów akt, które leżą w prokuraturze, gdyby je wycisnąć, zmieściłyby się w jednym tomie.

 

Oficjalna rządowa wersja o wspaniałej współpracy z przyjaciółmi Rosjanami i sprawnym śledztwie coraz mniej trzyma się kupy. Misternie budowany domek z kart kłamstwa niebawem się rozsypie.

TVP/DLOS

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.