Z uwagą przeczytałem ostatni felieton Marka A. Cichockiego, który odwołując się do dziedzictwa zmarłego niedawno Rogera Scrutona zastanawia się nad esencją polskiej odsłony konserwatyzmu czy szeroko rozumianej prawicy. Nie jest to refleksja łatwa, w wielu miejscach to po prostu gorzka ocena, niemniej jednak jeśli ma się ambicję wpływania na rzeczywistość, z takimi tezami trzeba się zmierzyć.
Scruton reprezentował wielką tradycję europejskiego konserwatyzmu sięgającą jeszcze czasów romantyzmu. Sam będąc świadkiem wydarzeń maja 1968 r. w Paryżu, rozumiał, że prawdziwym polem konfliktu o przyszłość Zachodu nie są wcale w pierwszym rzędzie gospodarka czy polityka, ale kultura. Kultura jest bowiem sposobem wyrażania naszego człowieczeństwa i naszego stosunku do świata. Kulturę tworzy wszystko: nasze zwyczaje, nasze przyjemności, to, jak i czego się uczymy, jaki mamy stosunek do świata roślin i zwierząt, jak projektujemy własną przestrzeń publiczną, w której razem żyjemy. Z tego punktu widzenia to człowiek jest po prostu kulturą, dlatego trzeba ją nieustannie zasilać. Ale też ten punkt widzenia właśnie wydaje się być dzisiaj jednym z największych braków prawicowego myślenia w Polsce, które zasadniczo skoncentrowane jest obecnie na jednym – zdobyciu i utrzymaniu władzy jako wartości samej w sobie
— napisał Cichocki na łamach „Rz”.
To pytanie zasadne, choć zupełnie niekampanijne, niedotyczące tego, co w najbardziej znaczący sposób wpływa na wynik wyborów. Ale może właśnie dlatego ta refleksja powinna zostać podjęta, tym bardziej, że - przynajmniej w pewnej części - krytycyzm oceny Cichockiego podzielają wicepremier Piotr Gliński (szef resortu kultury) i Jacek Kurski (prezes TVP). Obaj w wywiadach na łamach „Sieci” przyznawali, że mimo szczerych chęci i pootwieranych furtek (finansowych, technicznych, prawnych) pole popkultury pozostawia wiele do życzenia.
Gliński:
Wprowadziliśmy ustawę o zachętach finansowych dla produkcji audiowizualnej, wprowadzamy też ustawę o zachętach dla producentów gier komputerowych, zwiększyliśmy rynek podwójnie, jeśli chodzi o dostęp do środków publicznych. To zmiany rewolucyjne. Nikt wcześniej tego nie zrobił. Narracja o wysadzaniu w powietrze kultury, o szkodzeniu jej, jest po prostu nieprawdziwa. A co nasi oponenci zrobili dla kultury, gdy rządzili? Skasowali ulgi podatkowe dla twórców. Nawet słynnego jednego procentu budżetu przez osiem lat nie osiągnęli. (…) Jacek Kurski mówił niedawno w wywiadzie dla „Sieci”, że jest gotowy na pomysły i projekty, ale tych po prostu brakuje. Ja się pod tymi słowami podpisuję. Choć w tej dziedzinie mogę wskazać kilka sukcesów mojego resortu, np. projekt „Młody Piłsudski”, w który TVP chętnie się zaangażowała. Film „Niepodległość” był także projektem ministerstwa, z telewizją Polsat. Nie ma wątpliwości co do tego, że stworzyliśmy twórcom duże pole do działania.
Kurski:
Nacisk na wszystko co tożsamościowe, propolskie jest w TVP ogromny. Moje ramiona są szeroko otwarte na każdy dobry projekt patriotyczny, historyczny czy współczesny. Kłopotem jest, że często tak stoję z tymi ramionami otwartymi, a tam nic nie wpada. W jakim sensie? Brak po prostu talentu, paliwa, profesjonalnych projektów po stronie tożsamościowej. To jest najbardziej traumatyczne i zaskakujące doświadczenie z mojej prezesury. Gorzkie to słowa. Gorzkie, smutne. Ale niestety muszą tutaj paść. Od pierwszego dnia w tym gmachu otworzyłem skup wszystkiego co tożsamościowe, związane z patriotyzmem, prawdą o Polsce czy obroną polskich wartości, opowieści o narodzie, o sprawach ważnych. Odzew był bardzo słaby.
Wiem, że zapewne niektóre spore projekty muszą dojrzeć, inne po prostu się nie udać (czasem tak bywa), jeszcze inne wymagają nauki na własnych błędach. Niemniej jednak biorąc pod uwagę kwestie niezwiązane z bieżącą (tą czy inną) kampanią wyborczą, a nawet kompletnie oderwane od polityki rozumianej jako walka o władzę, obóz centroprawicy powinien pomyśleć o pewnym systemowym resecie podejścia. Inaczej na tym boisku pozostanie kilka-kilkanaście niezłych spektakli Teatru Telewizji, ze trzy przyzwoite, choć nierzucające na kolana filmy, no i może szereg dokumentów skierowanych do pasjonatów, a nie szerokiej publiczności.
Nie ma co powtarzać tych wszystkich tez o marszu przez instytucje (także tek ulturalne), o konieczności postawienia na kulturę jako kluczu do serc i umysłów, bo w dyskusjach padało to tyle razy, że dziś brzmi jak oczywista oczywistość. Nie zmienia to faktu, że estetycznie wciąż zatrzymaliśmy się na mocno odpychającym poziomie, skierowanym niemal wyłącznie na grunt wewnętrzny. Brak elastyczności co do niuansów w opowiadanych scenariuszach i historiach (a także finansów, choć tutaj problem jest mniejszy) z definicji blokuje uniwersalizm przesłania, które w takich produkcjach staje się niezrozumiałe poza granicami naszego kraju. A i nad Wisłą młodsze pokolenie często musi szukać interpretacyjnych kluczy u starszych, zamiast chłonąć te opowieści jak gąbka.
To oczywiście dalece niewystarczająca odpowiedź na naszkicowane wyzwanie, niemniej jednak elastyczność jest tutaj czymś niesłychanie ważnym. I to zarówno na gruncie kultury, jak i innych - jak choćby przestrzeń życia w Kościele - niekampanijnych (przynajmniej bezpośrednio) spraw. Rozumiem, że żyjemy w takich czasach, gdy tematem wyborczym może stać się jeden czy drugi film dokumentalny, a nawet zgrzyt między wiernym a księdzem w kwestii udzielenia komunii świętej, niemniej jednak nie powinniśmy mieszać wszystkiego w tym kotle. I tak jak w Kościele mamy miejsce i przestrzeń na różne wrażliwości, duchowości, a nawet poglądy polityczne i sympatie partyjne (w tygodniu modlitw o jedność chrześcijan tym bardziej warto to przypomnieć), tak wielu tęgim głowom (piszę to bez ironii) sympatyzującym z obozem „dobrej zmiany” (a czasem po prostu należącym do niego) potrzeba mniej zagotowania. Raz oznacza to deal na artystyczny projekt z niecierpiącym władzy reżyserem, innym razem przedłużenie kontraktu w mediach publicznych dla dziennikarza, któremu nie zawsze po drodze z obozem rządzącym, jeszcze innym bardzo banalne okazanie serdeczności, a nie wykluczenia w ramach jednej wspólnoty (religijnej, społecznej, etc.) pozornemu przeciwnikowi.
Nie zawsze oznacza to rezygnację z pryncypiów i pójście na zgniłe kompromisy, czasem po prostu to jedyna droga do sukcesu i zwycięstwa. Tego realnego, a nie jedynie moralnego. Długa wciąż droga przed nami.
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/483010-maly-reset-strategii-na-boiskach-pozapolitycznych?utm_source=feedburner&utm_medium=feed&utm_campaign=Feed%253A+wPolitycepl+%2528wPolityce.pl+-+Najnowsze%2529