Następstwa słynnego „gestu Kozakiewicza”. Czy polski zawodnik rzeczywiście to planował?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. YouTube
Fot. YouTube

Oceniając słynny „gest Kozakiewicza” z perspektywy lat, wydaje się, że był to raczej wyraz niezadowolenia tyczkarza wobec nagannego zachowania publiczności podczas zawodów niż zaplanowana demonstracja polityczna sportowca, wymierzona w reżim komunistyczny.

Kibice zachowywali się skandalicznie. Nie było końca krzykom i gwizdom, gdy na płycie stadionu pojawił się polski lekkoatleta. Bohdan Tomaszewski wspomina te chwile, z dużą nutą niezadowolenia, ze względu na brak właściwego dopingu, który powinien być prowadzony przede wszystkim w duchu fair play:

gwizdali, gdy gotował się do skoku, a kiedy już biegł, przez trybuny szedł nieprzyjazny pomruk. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie – potęgowało wiarę i budziło dodatkową energię, by zrobić na przekór. Kiedy pokonał rywali, pobił rekord świata i zwyciężył nieprzyjazną widownię, wówczas wykonał pamiętny „Gest Kozakiewicza”.

Trzeba przyznać, że całe wydarzenie było bezprecedensowe w historii polskiego sportu; zignorowane zostało oczywiście przez krajową prasę, która donosiła wówczas o heroicznej postawie sportowców podczas zawodów:

trwający cztery godziny tyczkarski show, którego głównymi aktorami byli trzej polscy zawodnicy i reprezentant ZSRR Konstantin Wołkow, na długo zostanie w pamięci nie tylko Polaków. Było to chyba najpiękniejsze widowisko w dotychczasowych zawodach we wszystkich dyscyplinach na XXII Igrzyskach Olimpijskich

– czytaliśmy na łamach „Przeglądu Sportowego”. W podobny sposób zareagował „Żołnierz Wolności”, który również umieścił relację z tego konkursu:

Polacy skakali jak z katapulty. Złoty rekord świata Władysława Kozakiewicza.

Natomiast „Trybuna Ludu” informowała, że Kozakiewicz:

z radości pokłonił się trybunom nisko do ziemi.

W innym artykule poświęconym temu zwycięstwu zatytułowanym „Widziane z kraju” autor zwracał uwagę na styl, w jakim Kozakiewicz zwyciężył oraz na emocje, które towarzyszyły wtedy sportowcom oraz kibicom:

umiemy patrzeć na sport, potrafimy go odbierać z rozwagą, oceniać spokojnie wydarzenia. Ale niech tylko któryś z naszych zawodników […] sięgnie po złoto i zrobi to tak elegancko i tak wspaniale – jak to zrobił Kozakiewicz – nie wytrzymujemy i dajemy pełny upust, tylko nam Polakom znanemu, temperamentu. Oj, przeżyliśmy ten skok, przeżyliśmy.

Sam Kozakiewicz tuż po zawodach był zaskoczony swym ogromnym sukcesem:

Jeszcze nie wiem dlaczego dzisiaj skakałem aż tak wysoko. Pewne są trzy rzeczy: po pierwsze byłem w dobrej formie, po drugie zupełnie nie odczuwałem zdenerwowania i po trzecie ogromnie chciałem wygrać.

Złość płynąca z trybun była tak duża, ponieważ nasz sportowiec pokonał reprezentanta ZSRS, Konstantina Wołkowa. Zawodnik gospodarzy walczył dzielnie do końca, jednak przegrał – taki jest sport. Tymczasem sowieccy kibice przyjęli jego porażkę z ogromnym niezadowoleniem, wyrażając swoje rozczarowanie wobec niego, tuż po zawodach. Pierwszym z nich okazał się kierowca autokaru, który w tym dniu miał zabrać sportowców, dziennikarzy i działaczy ze stadionu Łużniki. Jednym z pasażerów był Bohdan Tomaszewski, który następnie historię tę przelał na papier. Opisywał, że autokar zapełniał się stopniowo, gdyż pasażerowie powoli wracali z olimpijskiej areny, kierowca zaś cierpliwie czekał aż będzie komplet. Siedzenia w końcu zapełniły się, kierowca mógł uruchomić silnik i ruszyć do hotelu. Tymczasem na drodze pozostała jeszcze jeden osoba, dla której nie było już miejsca w autokarze. Był nią młody chłopaka w czerwonym dresie, który mokry i zmarznięty stał przed drzwiami autokaru, licząc, że wsiądzie. Kierowca jednak odjechał, pozostawiając go za drzwiami. Po chwili, gdy autobus ruszył, Tomaszewski rozpoznał w nim sportowca, który walczył nie tak dawno z Kozakiewiczem – to był Konstantin Wołkow, zdobywca srebrnego medalu olimpijskiego. Sprawozdawca „Polskiego Radio” zanotował po latach:

Autokar rusza. W ciemnościach i strugach deszczu widzę smutną twarz olimpijczyka. Coraz mniejsza sylwetka gaśnie w mroku. Jedno z najsmutniejszych wspomnień z tych Igrzysk. Srebrny medal – wielka rzecz! Srebrny, ale nie złoty. W drodze do hotelu zapytałem kierowcę, dlaczego nie zabrał Wołkowa. Spojrzał na mnie filozoficznie, wzruszył ramionami i rzucił krótko: »przecież przegrał”.

Po powrocie do kraju z polskimi medalistami spotkał się Prezes Rady Ministrów PRL Edward Babiuch; mówił wówczas:

każdy z was – stwierdził premier, zwracając się do Olimpijczyków – ma powody do wielkiej satysfakcji. Zdobyliście sympatię milionów kibiców w kraju i na całym świecie.

Po latach Kozakiewicza tak wspominał te spotkanie:

Stoimy w szeregu, najpierw złoci medaliści, potem srebrni i tak dalej. Wchodzi Babiuch, ubrany normalnie: garnitur, krawat, ale spoglądamy w dół, a on ma na nogach adidasy. W ten sposób zaznaczył, że idzie na spotkanie ze sportowcami […]. Nagle rozsunęły się drewniane ściany, a za nimi ukazały się zastawione stoły po brzegi: kawior, kabanosy, artykuły wtedy w Polsce niedostępne […]; Jacek Wszoła pakuje kabanosy do kieszeni marynarki. Zobaczył to Babiuch, podchodzi i mówi – „Panie Jacku, nie trzeba, starczy dla wszystkich«. A Jacek na to – »Moja żona została na dole i chciałem jej pokazać, bo dawno kabanosa nie widziała”.

Kilka dni później w siedzibie Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie odbyła się uroczystość wręczenia olimpijczykom wysokich odznaczeń państwowych. Z ramienia PZPR w imprezie tej udział wzięli zastępca członka Biura Politycznego KC PZPR, sekretarz KC Zdzisław Żandarowski oraz kierownik Wydziału Organizacji Społecznych Sportu i Turystyki KC PZPR Ryszard Bryk. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczony został Kozakiewicz.

Nagrody i wyróżnienia, które spotkały sportowca w kraju po olimpijskim sukcesie były szeroko komentowane w prasie i telewizji. Gratulacji nie było końca. Tymczasem media nie nagłaśniały faktu, kiedy to ambasador ZSRS w Warszawie Boris Aristow wystąpił do polskich władz o odebranie złotego medalu Kozakiewiczowi za jego zachowanie podczas moskiewskich igrzysk. Wystarczyły jednak zapewnienia polskich władz sportowych, że pamiętny gest był wynikiem… bólu ręki, o czym wspominał sam zainteresowany:

Marian Renke wyjaśnił, że bolała mnie ręka i kurczyłem ją z bólu.

W 1985 r. mistrz olimpijski z Moskwy Władysław Kozakiewicz zdecydował się wraz z rodziną opuścić kraj i udał się na emigrację do zachodnich Niemiec, gdzie otrzymał obywatelstwo. Decyzję tę komentował B. Tomaszewski:

szkoda, że […] mistrz z Moskwy tak ułożył swoje losy; wylądował w RFN, startował w niemieckich barwach. Ale jakże zapomnieć to, czego dokonał w Moskwie?

Artur Cegiełka

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych