„Zrobiliśmy to. Udało się. Daliśmy radę” powiedział Robert Biedroń na wspólnej konferencji liderów trzech partii –Wiosny, SLD i Razem, ogłaszając powstanie lewicowej koalicji. Aż chciałoby się odpowiedzieć okrzykiem „Kochajmy się!” i w ten sposób zamknąć XII księgę wielotygodniowych koalicyjnych przepychanek po stronie opozycyjnej sceny.
Przekonanie Biedronia, że „w Polsce lewica zawsze wygrywa wybory, kiedy jest zjednoczona” nie bardzo sprawdziło się w przeszłości, kiedy lewicowy komitet koalicyjny w 2015 roku nie przekroczył progu wyborczego (8%), choć był blisko – zabrakło niespełna pół procenta. Winą za klęskę lewicowej formacji obarczono młodą partię Adriana Zandberga, która wyrwała 3,62% z puli zdawać by się mogło przynależnej tym, którzy się w końcu zjednoczyli. A skąd pewność, że po lewej stronie sceny politycznej nie pojawi się teraz znienacka nowy Zandberg czy nowy Palikot? (Trzy miesiące do wyborów to za mało? Przypomnę, że konwencja założycielska Biedronia była w lutym, a wybory – w maju).
„Lewica” – bo tak ma się nazywać nowy blok wyborczy - nie jest małżeństwem z miłości, ba, nawet związkiem partnerskim, który łączy silne uczucie. Jest wynikiem zimnej kalkulacji i ostatnią próbą odegrania jakiejś roli w jesiennych wyborach i przekroczenia bram na Wiejskiej.
SLD liczyło, że uda się tak jak w Koalicji Europejskiej – zażądać i dostać ponad miarę swojego znaczenia dla jej wyborczego wyniku. Sondaże od kilku miesięcy plasujące jego wynik na granicy progu, raz nieco poniżej, raz trochę powyżej raczej skłaniały do tego, żeby przylepić się do silniejszego i prężąc muskuły przekonywać, jak wielką jest się wartością dodaną.
Biedroń musiał jakoś ratować twarz, bo szumne zapowiedzi, jak to zrzeknie się mandatu i poprowadzi Wiosnę do kolejnych zwycięskich wyborów, tym razem do krajowego parlamentu, okazały się funta kłaków warte. Wolontariusze, tyrający przy poprzedniej kampanii, rozgoryczeni wodzowskim stylem kierowania partią (dostawali podobno koperty z „centrali” już z gotowymi nazwiskami kandydatów) rozpierzchli się albo w poszukiwaniu innych przystani politycznych, albo rezygnując w ogóle z zabawy w partyjne kontredanse. Środków na kampanię też chyba za wiele nie ma, a samodzielny start to bardzo duże pieniądze. Bez pieniędzy kampanii się nie zrobi, a zamieszczane w Internecie selfie i hasła propagandowe maja znikomą moc rażenia.
Adrian Zandberg też ryzykować nie zamierza, wahania poparcia jego partii od 1 do 2 procent w sondażach z ostatnich miesięcy przekreślają marzenia nawet o 3% progu i subwencji, dzięki której uda się jakoś przetrwać kolejne cztery lata z nadzieją, że będzie tak jak z tym chłopem, który śpi, a zboże samo mu rośnie.
Mają zostać zapomniane wszystkie złośliwości i ataki, których panowie przedtem sobie nie szczędzili. Włodzimierz Czarzasty zapomni Adrianowi Zandbergowi słowa: „Nie spodziewam się wiele po formacji panów Pęczaków, Millerów i Czarzastych, ale ordynarne, seksistowskie szambo, które dziś pojawiło się na stronach SLD, jednak mnie szokuje (…). Seksizm postkomunistów to nie nowość. Media wielokrotnie donosiły, w jaki sposób są traktowane w SLD kobiety. Liczni panowie Iwińscy są znani z tego, że nie potrafią kontrolować, gdzie pchają swoje ręce”. (Ciekawe zatem, czy Tadeusz Iwiński znajdzie się na wspólnych listach razem z aktywistkami partii Razem?). A Robertowi Biedroniowi będzie zapomniana „partia obciachu”: Biedroń: „SLD stało się partią obciachu bardziej niż PiS. To partia ruchu postpezetperowsów i karierowiczów w fatalnym wydaniu”.) Z kolei Biedroń wybaczy Czarzastemu kpiny z 6-procentowego wyniku w wyborach do Parlamentu Europejskiego: „Jak na prezydenta tysiąclecia, króla Karpat, wydaje mi się, że to nie jest jakiś rewelacyjny wynik” szydził Czarzasty. Ale już koniec z tymi złośliwościami– „nie powiem złego słowa o moich koalicjantach, bo za chwilę będę walczył z nimi o zwycięstwo” deklaruje szef SLD i pewnie ma nadzieję, że vice versa. A co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr…
„Nie łączę się z ludźmi niewiarygodnymi”, to kolejna dzisiejsza deklaracja przewodniczącego SLD, który tym samym dał certyfikat wiarygodności Zandbergowi i Biedroniowi, choć pani profesor Płatek co do wiarygodności tego ostatniego ma chyba sporo wątpliwości :” Powinien wystartować do Sejmu i startując oddać mandat (europarlamentarzysty – p. AJ), by dać dowód na to, że wierzy w swoją formację” stwierdziła pełna goryczy, bo to jej ten mandat powinien oddać.
Dzisiaj „kochajmy się”, „szlachta ciągle pije i wiwaty wznosi”, ale trzeba będzie usiąść do rozmów, ustalić jakiś wspólny program, choć z pańskiego stołu PiS-u i Koalicji Obywatelskiej niewiele resztek da się zebrać (hasło „odsunąć PiS od władzy” mocno już się wytarło) no i przede wszystkim kto i w jakich proporcjach na wyborczych listach ma się znaleźć. Ale to już kłopot nowych „trzech tenorów”, bo do tradycji tych starych ((Tusk, Płażyński, Olechowski) Robert Biedroń też się odwołał.
Grzegorz Schetyna, który odciął pępowinę zarówno SLD, jak i Biedroniowi od wspólnej koalicji, słusznie zakładając, iż w sytuacji, w której wyborów raczej nie wygra, należy wzmacniać własne zaplecze, ma teraz spory dylemat do rozstrzygnięcia – czy walczyć o lewicowy elektorat z „Lewicą”, promując światopoglądowe postulaty przy wsparciu Barbary Nowackiej, czy też pilnować resztówek konserwatywnego kurnika PO, z którego PSL chce mu wykraść wyborców.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/455746-ostatnia-deska-ratunku-lewicowy-zw-partnerski-bez-milosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.