Gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, przekonywano nas, że wspólnota to wyjątkowa w dziejach świata organizacja, w której „głos maleńkiego Luksemburga znaczy tyle samo co głos potężnych Niemiec”. Dziś tego argumentu już nie słyszymy, i to nie tylko dlatego, że zmienił się system głosowania. Nawet najbardziej gorący euroentuzjaści wiedzą, że tego typu twierdzenia brzmiałyby po prostu fałszywie. Unia coraz bardziej staje się niemiecko-francuskim imperium, w którym mniejsze państwa po prostu drżą na myśl o narażeniu się na gniew centrum w sprawach naprawdę istotnych. Gdyby nie polskie przywództwo w regionie, i gdyby nie polityczna zmiana we Włoszech, mielibyśmy do czynienia z pełną „jednomyślnością”, którą przedstawiano by nam jako rzekomo dobrowolny konsensus.
W obecnym rozdaniu propozycje obsady najważniejszych stanowisk przedstawiła samozwańcza „czwórka sterująca”, złożona z Niemiec, Francji, Hiszpanii i Holandii. Zwróćmy uwagę, że wypadły Włochy, będące obecnie trzecim państwem Unii. Wypadły wyłącznie dlatego, że wybrały niewłaściwe władze. W ich miejsce dokooptowano grzeczną Holandię. To wygląda na prawdziwe perpetum mobile, w którym werdykt wyborców na poziomie krajowym nie znaczy nic. Jeśli któryś z krajów, choćby tak ważny jak Italia, wymyka się spod kontroli, to po prostu się go wyrzuca, dopraszając kogoś innego.
Werdykt wyborców nie znaczy również wiele na poziomie Parlamentu Europejskiego, który ma przecież dawać unijnym instytucjom namiastkę demokratycznej legitymizacji. Choć chadecy wyraźnie wygrali majowe wybory, najważniejsza postać ich politycznej grupy, czyli Angela Merkel, zaoferowała kluczowe stanowisko, warte więcej niż trzy pozostałe razem wzięte, swojej najważniejszej konkurencji. Gdyby nie bunt wewnątrz Europejskiej Partii Ludowej, nie byłoby już czego zbierać z tej fasady.
W tej sytuacji opór Polski, pozostałych państw grupy wyszechradzkiej oraz kilku innych państw z Europy wschodniej i południowej, był czymś więcej niż sprzeciwem wobec awansu człowieka, który nie respektował naszej podmiotowości, i który tak wyraźnie nadużywał swojego stanowiska. Tu chodziło także o obronę zasad, bez których Unia Europejska wcześniej czy później wpadnie na jakąś groźną rafę. Zasad, leżały u podstaw hasła „głos maleńkiego Luksemburga znaczy tyle samo co głos potężnych Niemiec”. To nigdy nie była cała prawda, ale też podtrzymywanie wrażenia, że nie jesteśmy od niej bardzo, bardzo daleko, odegrało w historii Unii ważną rolę. Jeśli zabraknie choćby pewnego złudzenia w tej sferze, legitymizacja dla projektu wcześniej czy później zacznie słabnąć.
Polska delegacja wraca ze szczytu z tarczą. Uniknęliśmy potężnego upokorzenia, którym byłby wybór Fransa Timmermansa na szefa KE. Rozdanie, które zostało zaakceptowane, nie jest idealne, ale też daje szansę na nowe otwarcie; nowi ludzie to zawsze także nowy początek, to zawsze coś innego. Oczywiście, nie ma żadnej gwarancji, że wszystko ułoży się po naszej myśli, ale przynajmniej jest nadzieja.
Sytuacja Polski nie jest łatwa. Unia staje się organizacją coraz bardziej totalną, i to na dwóch poziomach: lewicowej ideologii oraz dominacji najsilniejszych państw. Tu nie ma prostych, łatwych odpowiedzi. Tu trzeba się bić, i to nie tylko dzielnie, ale także inteligentnie, sprytnie. W interesie własnym, w interesie regionu, w interesie całej Unii.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/453513-polska-bila-sie-w-brukseli-o-cos-wiecej-niz-o-wlasny-interes