W tej sztuce role były rozpisane, co zresztą staje się regułą, od początku. I choć karty znaczone są w tak jaskrawy sposób, że wręcz rażą po oczach, to niemal wszyscy udają, że rozgrywka jest czysta. Oto obóz liberalny, zazwyczaj podchodzący z dużym dystansem do „rozdawnictwa”, o związkach nie mówiąc, zapałał wielkim zrozumieniem dla związkowców i wszystkich innych nauczycieli. Podwyżki okazują się bezwzględnie konieczne, o zmianach w Karcie Nauczyciela nikt już nie mówi, a okładki „Gazety Wyborczej” - jak ta poniżej - stawały się z dnia na dzień, niemal z godziny na godzinę wypadkiem przy pracy, nieporozumieniem.
Ale żeby nie było tak cukierkowo, to przyznać trzeba, że i po drugiej stronie karty nauczono się znaczyć sprawnie. Wielu zatroskanych przez lata o etos i godność zawodu nauczyciela (w tym i pensje) ludzi prawicy zaczęło widzieć w nich leni i nastawionych roszczeniowo „totalsów”, wręcz terrorystów biorących na zakładników dzieci zdające egzaminy. Pierwsze skrzypce w tej orkiestrze gra zresztą… Sławomir Broniarz, dorzucając niemal codziennie amunicji swoim przeciwnikom ze znienawidzonego PiS. Ale i ci zachowują się fair, wyciągając chętnie rękę drugiej stronie opowieściami o „pracy dla idei”.
Pisałem już, że logika roku wyborczego, wzmocniona znalezionymi przez rząd na pstryknięcie palcami pieniędzmi na dodatkowe emerytury czy rozszerzenie 500+, sprzyja takim protestom. Kiedy, jak nie w roku wyborczym, wytargować jak najwięcej? Kiedy, jeśli nie w trakcie festiwalu propozycji dla innych grup społecznych (emeryci, rodziny, etc.), zgłaszać swoje pretensje? Kiedy, jak nie w czasie egzaminów, postawić sprawę na ostrzu noża? I choć etycznie zwłaszcza ten ostatni scenariusz jest wątpliwy, to nie ma w tym nic dziwnego, tym bardziej jeśli spojrzeć na skalę protestów w innych krajach Europy i świata.
Rację oczywiście mają ci, którzy wypominają, że przez lata podwyżek nie było wcale, albo były na poziomie żałośnie niskim, a nauczyciele nie protestowali, co najwyżej nieco kręcąc nosem. Skracanie jednak tej logiki do prostego wniosku, że wszyscy ci, którzy dziś protestują, zrobili to z miłości do Platformy i Grzegorza Schetyny (względnie Sławomira Broniarza) jest nieuczciwe. To narastająca frustracja, która zbierała się przez lata, a rosła z wprowadzaną w wielu miejscach chaotycznie reformą edukacji czy - paradoksalnie - wraz z kolejnymi programami społecznymi. Do znudzenia powtarzać trzeba, że PiS staje się tu zakładnikiem własnego sukcesu (względnie - własnej opowieści o sukcesie), opartego o zwiększone wpływy do budżetu, rozkręconą gospodarkę i wyraźny sygnał - że było, jest i będzie inaczej niż za Platformy, że Polacy mają w kieszeniach odczuć owoce wzrostu gospodarczego. Tak się zresztą dzieje, ale ten kierunek prowadzenia polityki ma również i takie efekty uboczne jak dziś.
Niemniej jednak protestujący nauczyciele - zwłaszcza jeśli ich twarzą ma być dalej Sławomir Broniarz - bliscy są przegrzania tematu, o ile już tego nie zrobili. Opowieści o pedofilach czy egzaminach, które nie zablokowały strajku (!) to woda na młyn PiS, ale można by to skwitować wzruszeniem ramion na dość egzotyczną charyzmę szefa ZNP. Piosenki nauczycieli też można uznać za barwny i kuriozalny element całego strajku. Inaczej rzecz się ma, jeśli protest miałby przyjąć radykalną formę i spowodować brak promocji do następnych klas Bogu ducha winnych uczniów czy zablokować przeprowadzenie egzaminu maturalnego. Ba, wystarczy uniemożliwienie poprawy oceny końcowej z trójki na czwórkę, zaprzepaszczenie świadectwa z biało-czerwonym paskiem, etc. Tutaj cienia zrozumienia w opinii publicznej nie będzie, nadzieja w tym, że w odróżnieniu od słów Broniarza - jak mówił przedstawiciel Forum Związków Zawodowych na antenie telewizji wPolsce.pl - raczej się to nie stanie.
Gdyby jednak strajk się przeciągał, rodzice z każdym kolejnym dniem bardziej doświadczali jego uciążliwości (przygotowanie opieki dla dzieci, codzienna organizacja itd.), a sami uczniowie stanęli przed ryzykiem niezdania do kolejnej klasy lub wręcz pozbawienia szansy na studia, otworzyłaby się furtka, o której napisał Grzegorz Jankowski. Rząd tutaj również dostanie, ale raczej rykoszetem, w kategoriach politycznych - nieszkodliwie.
Niestety, ale problem jest jeszcze głębszy, jeśli spojrzeć na fakt, że część nauczycieli, która do protestu nie przystąpiła, dostała łatkę „łamistrajków”, gdzieniegdzie zresztą przy akompaniamencie ostracyzmu czy wręcz szpalerów tych, którzy protestują. Marcin Horała z Prawa i Sprawiedliwości ujął problem w radiowym poranku Siódma9 w następujący sposób:
W wielu szkołach jest skrajny ostracyzm wobec osób, które nie strajkują. Nie wiem, jak protestujący wyobrażają sobie dalszą współpracę z osobami niestrajkującymi, które były przez nich czasem wręcz wyzywane, obrażane.
Trudno wyobrazić sobie taką codzienną współpracę - jak gdyby nigdy nic - w pokoju nauczycielskim, podczas rady pedagogicznej czy nawet w nowym roku szkolnym. Oczywiście i tutaj czas leczy rany i goi wzajemne pretensje, ale odbudowa tej i tak kruchej wspólnoty nie będzie łatwa. A to przecież jedna z kluczowych spraw w szkole.
Nikt się tym jednak przesadnie nie przejmuje, bo działamy w stanie wyjątkowym, jakim jest rok wyborczy. W takiej perspektywie liczy się wyłącznie to, co służy (lub nie) kampanii i wynikom przy urnach. PiS ugiąć się zatem nie może, nawet nie dlatego, że znaleźć pieniądze na żądania nauczycieli byłoby niebywale trudno, ale przede wszystkim z powodu otwarcia puszki Pandory: jeśli nauczyciele wywalczyliby swoje, kolejne grupy społeczne i zawodowe ustawiłyby się w kolejce po swoje. Opozycja dorzuca do pieca, ile fabryka dała - bo wyczuwa, że temat jest nośny i dociera poza bańki polityczno-medialne. Inna rzecz, że i w tym strajku owe bańki wydają się całkiem szczelne na odbiór argumentacji drugiej strony.
Do tego działa bezwzględny kalkulator wyborczy - nauczyciele, i tak w sporej części niechętni do polityków prawicy, to potencjalnie mało atrakcyjny elektorat. Stąd gra na przeczekanie, przesilenie, przełamanie. Jak wiele na to wskazuje, gra zresztą skuteczna - przynajmniej w logice wyborczego roku. Piotr Zaremba w „Polsce The Times” zwraca uwagę na perspektywę szerszą i bardziej długofalową niż te kilka-kilkanaście miesięcy kampanii:
Nauczyciele posuwają się zbyt daleko w braniu dzieci na zakładników. Rodzice i reszta społeczeństwa może wkrótce zareagować, już zresztą reaguje, zmęczeniem czy irytacją. Nie zmienia to faktu, że złamanie tego środowiska zaowocuje przemianą szkół w antyrządowe i antyprawicowe bastiony. Bo żadnego pomysłu na zmiany kadrowe w szkołach nie ma i być nie może.
Nie jestem przekonany, że Piotr ma tutaj rację: nauczyciele i wychowawcy (przesadnie uogólniając) i tak nie pałają wielką miłością do szeroko rozumianej prawicy, ale i jakieś nakręcenie antyprawicowe jest mało możliwe - zresztą w dobie powszechnych telefonów komórkowych jakakolwiek indoktrynacja polityczno-partyjna szybko ujrzałaby światło dzienne. Zgadzam się z Piotrem Zarembą jednak w innym miejscu (DGP), gdzie czytamy:
Obecny rząd podejmował reformę systemu szkolnego w imię racji inteligenckich. Szkoły miały stać się bardziej tradycyjne i ogólnokształcące, także lepiej wychowujące. Do tego potrzebna była choć minimalna współpraca rządzącej ekipy z nauczycielami. Nawet tymi nie całkiem swoimi. (…) Władza będzie miała do dyspozycji nadal tych samych ludzi, upokorzonych i zniechęconych. Można się w takim razie pożegnać z myślą o przełomie w umysłach: edukacyjnym, obywatelskim, wychowawczym.
I to może być największa „strata” ze strony rządowej - jakiekolwiek zmiany w oświacie będą już zawsze forsowane w zasadzie na siłę, bez elementarnej współpracy środowiska; trochę jak w sądownictwie, inaczej niż w szkolnictwie wyższym. O ile jednak korporacja prawników była w ewidentny sposób niechętna PiS (na inny tekst pozostaje refleksja czy jednak szansa na choćby minimum zgody nie było możliwa), w edukacji widać tego nie było. No i szkoły są jednak miejscem, z którym styka się każdy z nas, sądy niekoniecznie. Zaproponowany przez premiera Mateusza Morawieckiego „okrągły stół” na temat szkolnictwa jest, niestety, propozycją spóźnioną, w kontekście reformy minister Anny Zalewskiej realizowanej od lat trzech - brzmi nie do końca poważnie.
Na koniec refleksja natury jeszcze szerszej: trochę na kanwie tekstu Marka Tejchmana.
Mamy Sejm na niby, w którym posłowie udają, że zgłaszają swoje projekty, choć wszyscy wiemy, iż powstały one w ministerstwach. Mamy proces ustawodawczy z udawanymi konsultacjami społecznymi, które trwają parę godzin, z parlamentarzystami, którzy mają pół minuty na pytanie i parę godzin na lekturę projektu ustawy. Mamy Sejm, w którym posłowie zamiast poważnie analizować regulacje decydujące o miliardach, ślepo wykonują partyjne polecenia.
Wspomniane wcześniej zniechęcenie samych nauczycieli tylko spotęguje fikcję sprawnego państwa, w jakim żyjemy: belfrowie jeszcze bardziej będą jedynie udawać, że przekazują uczniom niezbędną do życia wiedzę - ci, że ją chętnie pobierają, a w przyszłości z niej skorzystają, państwo - że godnie honoruje jednych i drugich, a my wszyscy, że problemu z edukacją nie ma, bo udało się przeprowadzić egzamin czy skończyć lekcję bez awantury. Aż do kolejnego tąpnięcia, którego i tak nie wykorzystamy do niczego innego niż kampanijnego przedstawienia, w którym role aktorów znamy na pamięć.
Nie zgodzę się tylko, że to państwo na niby - to raczej państwo wysepek sprawności; miejsc, w którym działają szkoły (i to świetnie), nauczyciele są ambitni i zarażają uczniów pasją, w którym na uczelniach marazm jest przezwyciężany (punktowo), posłowie (nieliczni) czytają projekty, wiceministrowie je przygotowują ze szczegółowym rozmachem i rozeznaniem, wreszcie - gdzie wszystko to działa przy wsparciu, a nie obok działania państwa. To zresztą także problem nie tylko instytucji centralnych, ale i Kościoła, mediów, służb, społeczeństwa obywatelskiego, organizacji pozarządowych, samorządów. Wszystkie te rzeczywistości (w mniejszym lub większym stopniu) działają siłą rozpędu i zaangażowania wysepek, archipelagów, które działają jak należy. To jednak nie tylko problem premiera, prezesa, prezydenta czy ministrów, ktokolwiek by właśnie nie sprawował tych urzędów. Może najwyższy czas spojrzeć również we własne lustra i uderzyć się w swoje piersi - by wreszcie spróbować połączyć te archipelagi.
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/442345-to-nie-panstwo-na-niby-raczej-archipelag-wysepek-sprawnosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.