Zmierzający do końca wyścig przed wyborami samorządowymi był barwny, bardzo chaotyczny, a miejscami po prostu dziwny - i to na kilku poziomach. Dlaczego tak się działo i kto wyszedł, wychodzi z niego najmocniejszy, a może inaczej: najmniej poobijany?
To dość powszechna opinia, ale powtórzmy ją: ta kampania, choć samorządowa, odbyła się w rytmie centralnym. Złożyło się na to wiele czynników. Jednym z nich była świadomie przyjęta przez PiS strategia, oparta o badaniach, o których mówił na antenie wPolsce.pl prof. Paruch, według której tylko logo PiS budzi jakiekolwiek pozytywne skojarzenia.
Mówiąc wprost: na poziomie sejmików wojewódzkich te wybory to plebiscyt dotyczący potwierdzenia (lub zanegowania) „dobrej zmiany” z parlamentu i polityki centralnej. Politycy PiS świadomie weszli w ten scenariusz, a efektem był fakt, że lokomotywą kampanii był Mateusz Morawiecki. Premier ze swojego zadania wywiązał się więcej niż dobrze, myślę, że wyraźnie przyczynił się do wykręcenia przez PiS niezłego wyniku na poziomie sejmików (potwierdzenie lub jego brak otrzymamy w niedzielę), ale tak „centralnie” ustawiona kampania miała też swoje efekty uboczne.
Przede wszystkim tym efektem ubocznym była łatwiejsza mobilizacja elektoratu antypisowskiego - zwłaszcza w dużych miastach. Służyły temu takie wydarzenia jak historia z próbą prawnego wyszarpania mandatu Hannie Zdanowskiej (zgłoszona, moim zdaniem, w sposób kompletnie absurdalny i niesłużący PiS), służyły w pewnym wymiarze taśmy (o tym za chwilę), służyły wreszcie takie historie jak ten ostatni spot PiS na temat imigrantów, pojawiający się w dziwacznym momencie (chyba że to jakaś rywalizacja z narodowcami, którzy są coraz głośniejsi).
Na chaos kampanijny złożyły się też nieustanne żonglerki tematami, a w zasadzie równolegle prowadzone pojedynki na wielu polach. Z jednej strony to naturalny wyścig o przywództwo w konkretnym mieście, z drugiej powtarzane jak mantra - i słusznie - opowieści premiera o efektach 500+ i ściągalności VAT, z trzeciej wreszcie mieliśmy historie z taśmami. Te z udziałem premiera faktycznie miały pewien powiew odświeżania mięsa w supermarketach, ale przecież przynajmniej kilku mięsnych cytatów opinia publiczna nie znała. Z kolei te z Waldemarem Pawlakiem czy Pawłem Grasiem dodały tylko chaosu. Dodajmy do tego kilkudniowe wzmożenie po emisji „Kleru”, a na dokładkę mieliśmy przecież straszenie Polexitem, walkę o głosy rolników (dopłaty, pomór świń), zamieszanie wokół reformy sądów, wreszcie: awantury o wzajemne szantażowanie się zablokowaniem inwestycji (a to z UE, a to z rządu).
Konia z rzędem temu spośród wyborców, kto szczegółowo i rzetelnie umiał i umie odnaleźć się w tej „totalnej” kampanii. Z jednej strony to rzecz normalna - pól do sporu nad Wisłą mamy wiele, ale z drugiej ta kampania nie miała tematu przewodniego, była totalnie rozproszona, momentami nijaka, momentami dotykająca stu tematów na raz. Nawet spoty wyborcze były od Sasa do Lasa. Będzie to wszystko miało swoje odzwierciedlenie w wynikach.
Obóz rządzący całkiem zręcznie przeszedł przez ten marsz przez pole minowe. Kampania była oparta o dwóch polityków: Mateusza Morawieckiego (wyścig o sejmiki) i Patryka Jakiego (bo siłą rzeczy Warszawa jest jednak ważnym punktem odniesienia). I oni dali radę; bez dwóch zdań. W niedzielny wieczór zapewne wszyscy ogłoszą sukces: Platforma bo obroni przynajmniej kilka dużych miast, PiS bo odbije przynajmniej kilka sejmików, inni bo utrzymają się na powierzchni albo złapią wreszcie oddech jak SLD. Poważnie zagrożonymi są PSL i Kukiz‘15 (z różnych względów), ale na trzęsienie ziemi raczej się nie zanosi. Co najwyżej na poważne kłopoty jednych i drugich.
Mam małą, roboczą tezę, według której od roku 2015 i resetu politycznego mamy koniec kampanii w dotychczasowych kategoriach. Ani sondaże nie są przesadnie wiarygodne (nawet pracownicy instytutów - i na poziomie sejmików, i na poziomie miast - są świadomi sporego marginesu błędu), ani dotychczasowe narzędzia prowadzenia kampanii nie sprawdzają się w stu procentach (debaty, konwencje, tweetupy, walka w mediach społecznościowych). To już inne bitwy niż dotychczas, choć nie wszyscy jeszcze odnaleźli się w nowych warunkach. Mało kto je zresztą chce dostrzegać, bo to wymagałoby pewnego resetu myślenia o kampaniach i wyborach w ogóle. Ale na poszerzenie tej kruchej refleksji przyjdzie czas, gdy w niedzielę wieczorem poznamy wyniki wyborów.
-
TO TRZEBA PRZECZYTAĆ!
Kup nasze pismo w kiosku lub skorzystaj z bardzo wygodnej formy e - wydania dostępnej na: http://www.wsieci.pl/prenumerata.html.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/417118-rozproszona-kampania-w-chaosie-czy-czeka-nas-maly-reset