Prezentacja wszystkich 14 kandydatów była nie tylko - jak słusznie zauważył jeden z nich Jakub Stefaniak - widowiskiem i śmiesznym, i strasznym, ale także politycznie istotnym.
Przypomnienie całej plejady polityków i antypolityków, którzy walczą o prezydenturę, znaczącą zwiększa prawdopodobieństwo II tury wyborów. Wcześniej możliwy był scenariusz, w którym Trzaskowski i Jaki zagospodarowują całe spektrum polityczne, i rozstrzygną bój już 21 października. Teraz można sądzić, że Jakubiak, Śpiewak, Korwin-Mikke, Rozenek i inni coś jednak urwą, i będzie dogrywka. To oczywiście dobra wiadomość dla kandydata prawicy.
Z punktu widzenia najważniejszych kandydatów debata jest chyba nierozstrzygnięta. Nie dlatego, że wypadli źle czy dobrze, ale dlatego, że tak rozbudowana stawka zepchnęła ich zapasy nieco na margines. Show skradli kandydaci marginalni, egzotyczni, na co dzień w kampanii nieobecni.
Jaki błysnął pomysłem z wystąpieniem z szeregów swojej partii. To ciekawy pomysł, być może jedyny - obok uroczego klęknięcia jednej z kandydatek i dość bezczelnej twarzy Pawła Tanajno - z tej debaty zostanie.
Co ciekawe, kandydat prawicy wyraźnie nie uciekał od zarzutu, że jeśli wygra, stolica dostanie wsparcie rządu. Można sądzić, że widzi w tej tezie, zaznaczmy, że jasno nie formułowanej, szansę na zdobycie dodatkowych głosów.
Jaki zrealizował także inny, ważny cel: nie dał się sprowokować. A przecież był kandydatem atakowanym przez większość debatującego grona. Ciosów nie szczędzili mu ani wspomniany Tanajno, ani kandydaci ruchów miejskich, ani postkomunista Rozenek. Wsparła go tylko raz, choć niejasno, Krystyna Krzekotowska. Potencjalni sojusznicy w boju o oczyszczenie Warszawy, czyli Marek Jakubiak i Piotr Ikonowicz, nie tylko kandydata prawicy nie bronili, ale także nie atakowali wprost Trzaskowskiego. To sprawiało, że kandydat PO był w dużo lepszej sytuacji. Ale dzięki temu, paradoksalnie, sytuacja była czytelna: jest człowiek, który chce zmienić system, i jest cała reszta, która albo nie walczy, albo jest za status quo.
Trzaskowski popełnił jeden większy błąd: próbując zaatakować Jakiego za niepłacenie podatków w stolicy (do zeszłego roku) wystawił się na celny cios konkurenta, przypominający dzielenie przez niego mieszkańców na tych „prawdziwych”, i tych przyjezdnych. Jednocześnie Trzaskowski niczym nie błysnął. Był taki, jaki jest: gładki i dość sprawny, ale także z dużą nutą wyczuwalnego zarozumialstwa i wysokiego mniemania o sobie. Zaskoczył w sumie bezwarunkowym podpisaniem się pod prezydenturą Hanny Gronkiewicz-Waltz. Zapewne z sondaży wynika, że nie przynosi mu to strat, ale kryje się za tym ryzyko: wybierając Trzaskowskiego, warszawiacy będą musieli powiedzieć, że w zasadzie godzą się na reprywatyzacyjne złodziejstwo.
Na poziomie tematycznym debata miała dość paradoksalny charakter, ponieważ była rozpięta między troską o najbiedniejszych a problemami „nadwiślańskich berlińczyków”, których głównymi problemem jest nie tylko smog, ale dość subtelna ekologia. Tymczasem Warszawa to przede wszystkim ciężko pracujący ludzie - i w samej stolicy, i w miejscowościach położonych na przedmieściach czy nieco dalej. Tego realizmu trochę zabrakło.
Pozostaje też pytanie, czy debata nie nakręci jeszcze bardziej niechęci do stolicy wśród Polaków żyjących poza Warszawą. Bo kandydaci nie tylko ukrywali, że to bogate miasto, ale sugerowali również, że chcieliby więcej pieniędzy, choćby rezygnując z janosikowego. A przecież, z całym szacunkiem dla mieszkańców stolicy, nie jest to miasto bogate tylko dzięki pracy, ale przed wszystkim za sprawą swojej stołeczności, która daje sporo przywilejów, ale i niesie także pewne obowiązki. W tym kontekście pomysły zamykania miasta dla samochodów osób przyjezdnych brzmiały szczególnie dwuznacznie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/416366-show-skradli-kandydaci-egzotyczni-wiec-bedzie-ii-tura