Niejednokrotnie pisałem już o tym, że polscy liberałowie nie potrafią, i w zasadzie nie chcą, podjąć wysiłku zmierzającego do zrozumienia będącej ich udziałem przykrej przygody – dlaczego, startując z pozycji niemal monopolu na siłę polityczną, medialną i w ogóle wzorcotwórczą, stracili większość i władzę. Uzupełniając ten obraz trzeba stwierdzić, że stawiają oni jednak pewną diagnozę. Bardzo wyraźnie jest to widoczne np. w obecnym, weekendowym wydaniu „Wyborczej”.
Postanowiła otóż redakcja z Czerskiej poświęcić chyba dwie trzecie numeru na teksty o Kościele. Teksty, z których przebija przekonanie o integralnym związku wpływów Kościoła z politycznymi wpływami PiS. W jakimś sensie mało to mądre, płytkie wręcz, bo przecież w latach 90 wpływy Kościoła były większe. Społeczeństwo wszak stopniowo się laicyzuje i dziś jest znacznie bardziej obojętne religijnie i mniej tradycjonalne, jeśli chodzi o osobisty styl życia, niż wtedy, kiedy prawica przegrywała wybory, a Jarosławowi Kaczyńskiemu zagrażała trwała marginalizacja, a mimo to to właśnie dziś pisowska narracja odnosi tryumfy.
Ważne jest jednak to, że „GW” wydaje się szczerze w tę wizję wierzyć. I opiera na niej swoją diagnozę – jak złamie się wpływy Kościoła, to złamie się też PiS. To przeświadczenie aż bije z „Gazety”; jej (i innych środowisk liberalnych) satysfakcja z sukcesu filmu „Kler” i, generalnie, radość z istnienia w Kościele pedofilskich skandali jest związana bardziej z tą diagnozą, niż z samymi, skądinąd żywymi wśród jej redaktorów, emocjami antyreligijnymi.
A jak strategicznie złamać potęgę dwugłowego smoka kościelno-pisowskiego? Warto odnotować udzielaną na łamach „GW” odpowiedź. Należy ją otóż złamać za pomocą użycia siły państwa – po jego odwojowaniu, rzecz jasna – dla prowadzenia masowej indoktrynacji społeczeństwa, a szczególnie młodzieży.
Bo główny zarzut, formowany przez te środowiska wobec IIIRP, to właśnie to że w latach 1989 – 2015 niedostatecznie intensywnie i konsekwentnie indoktrynowano, niedostatecznie intensywnie starano się za pomocą instytucji państwowych dokonać „pierekowki dusz”, czy, by użyć znanego powiedzenia marksistowskiego filozofa Tadeusza Krońskiego, „uczyć ludzi w tym kraju myśleć poprawnie i bez alienacji”. „Zmiany w świadomości społecznej wymagają czasu i wielu planowych, celowych działań wspierających, a takich po 1989 roku nie podjęto” – martwi się politolog Michał Strzelecki, dodając że niesłusznie uznano wtedy, że „świadomość będzie się zmieniać sama”, i dlatego „zabrakło długoterminowej wizji szkoły, która niosłaby pewien obywatelski przekaz”. Jaki to miałby być ów obywatelski przekaz, łatwo się domyśleć. Podobne treści bez większego wysiłku można znaleźć i w innych tekstach, opublikowanych w obecnym numerze „Wyborczej”, i w innych jej numerach, i w ogóle w enuncjacjach rozmaitych ważnych dla liberalnego dyskursu postaci.
Na ów przekaz chciałbym zwrócić uwagę nielicznemu, ale intelektualnie istotnemu gronu ludzi prawicy, którym z PiS-em nie po drodze. Nie po drodze z przyczyn, które rozumiem. Co więcej – w politycznej praktyce obecnych władz bywają rzeczy, które i mnie niepokoją. Czy jednak frondujący prawicowi intelektualiści uświadamiają sobie, że utrata władzy przez partię Kaczyńskiego oznaczałaby najprawdopodobniej poddanie Polaków wściekłej kampanii systematycznego prania mózgów, realizowanego z pozycji tymże intelektualistom wstrętnym?
Można powiedzieć, że to szantaż moralny. Szantaż moralny można, oczywiście, odrzucać. Ale cechą dojrzałości powinno być zdawanie sobie sprawy z konsekwencji własnych decyzji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/414480-w-iiirp-za-malo-bylo-indoktrynacji