Każdy, kto obserwuje politykę choćby na średnio zaawansowanym poziomie zaangażowania, wie, że takich deklaracji jak ta ostatnia Jarosława Gowina nie wygłasza się przez przypadek. Owszem, zdarzają się lapsusy polityków, czasem coś się komuś wymsknie, ale istnieją pewne obszary - zwłaszcza w autoryzowanych wywiadach - w których każde słowo jest przemyślane. I tak właśnie było ze słowami szefa MNiSW na temat ewentualnego wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
Do tej pory obowiązująca linia nie pozostawiała złudzeń - rząd chce poczekać na konkrety, nie chce uprzedzać żadnych scenariuszy. Nie bez przyczyny gdy w tygodniku „Sieci” pytaliśmy Jacka Czaputowicza i Konrada Szymańskiego (osoby bezpośrednio odpowiedzialne za politykę zagraniczną, w tym europejską) o możliwy scenariusz z wyrokiem TSUE, ci dyplomatycznie unikali jednoznacznych deklaracji. Wszystko miało się rozstrzygnąć najwcześniej za kilka miesięcy, bo dopiero wtedy można spodziewać się pierwszych decyzji. A i to nie jest przecież pewne.
Dlaczego Jarosław Gowin zdecydował się przerwać tę strategię? On sam w rozmowie z telewizją wPolsce.pl zapewnia, że chodzi wyłącznie o pryncypia, wartości. O walkę o taki kształt Unii Europejskiej, w której jedna czy druga korporacja nie ogranicza drastycznie niepodległości i suwerenności krajów członkowskich - a już zwłaszcza na tak wrażliwym polu jak wymiar sprawiedliwości.
WIDEO:
Ale to tylko część prawdy, jej oficjalna twarz - co nie znaczy, że fałszywa. Słowa wicepremiera Gowina nie pojawiły się przypadkowo. Dlaczego? I jakie są przyczyny tego stanu rzeczy?
Po pierwsze, słowa Jarosława Gowina są po prostu „crashtestem” i otwierają szerszy wachlarz możliwości premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Szef rządu nie odniósł się do sprawy, bada reakcję opinii publicznej (zarówno krajowej, jak i tej międzynarodowej). Gdyby okazało się, że taki sygnał został przyjęty względnie normalnie, to dzisiejsze słowa Gowina byłyby swoistym oswajaniem z decyzją, jaka jest rozważana w Kancelarii Premiera. A jeśli nie? Zawsze można powiedzieć, że to tylko prywatna ocena wicepremiera, z którą nie trzeba się zgadzać…
Po drugie, wypowiedź Gowina to umiejętnie budowana presja na sam TSUE. Wiemy, że w poniedziałek Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej rozpoczął rozpoznawanie wniosku Sądu Najwyższego i choć cała sprawa potrwa przynajmniej dobrych kilka miesięcy, to Polska na samym początku chce wysłać wyraźny sygnał - nie grajcie z nami nieczysto. Nie ma co kryć, że polski rząd liczy się z tym, że niektóre z przepisów ustawy o SN mogą zostać zakwestionowane czy ocenione negatywnie. Gdyby miało zakończyć się na jakiejś formie rekompensaty finansowej dla prof. Małgorzaty Gersdorf, to politycy Prawa i Sprawiedliwości machnęliby ręką. Niepokój dotyczy możliwości, w której TSUE przyjąłby „zawieszenie” części ustawy i nakazał cofnięcie zmian wokół SN do sierpnia 2018 (wybór sędziów, obsada stanowiska I prezesa, etc.). Straty nie tylko wizerunkowe, ale i polityczne byłyby ogromne, a sytuacja, co zrozumiałe, byłaby porównywana do wycofywania się z kolejnej (obok ustawy o IPN) ważnej sfery działania.
Po trzecie, deklaracja wicepremiera to wynik realnych obaw obozu rządowego. Gdyby - jak tłumaczą politycy rządowi - wzruszyć ramionami na ruch dotyczący zawieszenia części ustawy przez sędziów i uznać go za coś naturalnego, to w przyszłości przynieść by to mogło opłakane skutki. Rządzący mogliby mieć po prostu związane ręce w sprawie skutecznej realizacji stanowionego prawa. Odpowiedź na pytanie, czy to zagrożenie realne, a więc, jak często sądy stosowałyby tego typu triki, to jeszcze inna kwestia, ale te obawy istnieją. I trudno je lekceważyć. Czy wicepremier Gowin mógł bardziej doprecyzować swoje zdanie, nie pozwalając na szerokie dyskusje, czy Polska w ogóle uznaje orzeczenia TSUE? Zapewne tak. Ale nawet najbardziej precyzyjne słowa nie dałyby gwarancji, że ktoś nieprzychylny tak tego nie zinterpretuje.
Po czwarte, w szerszej perspektywie, to - mówiąc żargonem piłkarskim - gra na czas polskiego rządu. Politycy Zjednoczonej Prawicy liczą, opierając się na chłodnych przesłankach, że TSUE zabierze głos w sprawie ustawy o SN (jeśli w ogóle zabierze) dopiero wiosną przyszłego roku. Do tego czasu zmiany w Sądzie Najwyższym miałyby zajść tak daleko i okazać się tak ważne (nie tylko na poziomie personalnym, ale i decyzyjnym), że prawnie niemożliwe byłoby cofnięcie stanu gry do sierpnia.
Oczywiście istnieje negatywny dla rządu scenariusz, w którym ta strategia i ten sposób myślenia biorą w łeb. TSUE wydaje niekorzystny wyrok, uwzględniając opinię sędziów SN i przychylając się do niej. Wówczas zignorowanie takiego werdyktu mogłoby otworzyć furtki do kar finansowych, w przypadku ich niepłacenia do jeszcze większych sum, a w razie konsekwentnej odmowy płatności teoretyczne jest możliwe zajęcie części funduszy europejskich, które mogłyby spłynąć do Polski. Ale to scenariusz nieopłacalny dla nikogo - ani, rzecz jasna, dla Polski, anie dla samego TSUE i całej Unii, ponieważ tego rodzaju wojna totalna wzmocniłaby antyunijne postawy nie tylko nad Wisłą, ale także, a może i przede wszystkim w innych krajach UE. Jeszcze inna kwestia, że spór na linii TSUE - kraje członkowskie nie jest czymś codziennym, ale nie jest też nadzwyczajnym.
WIĘCEJ: Rząd Niemiec nie chce wdrożyć orzeczenia TSUE i nikt się tym nie przejmuje. Poza Zielonymi
Rozgrywka jest o wiele bardziej złożona niż chce tego opozycja, próbując grać na emocjach pt. „Wyjście Polski z Unii Europejskiej jest już realizowane!”. Rząd Zjednoczonej Prawicy podjął ciekawą, ale i nie w pełni bezpieczną grę z instytucjami unijnymi - nie jest skazany w niej na porażkę, choć i uzyskanie pełnej puli jawi się jako trudne do zrealizowania. Taka teza zapewne nie zadowala do końca żadnej ze stron, ale jest po prostu faktem. A na rzeczywistość nie ma się co obrażać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/409542-test-gra-na-czas-presja-obawy-o-slowach-gowina-nt-tsue