W sprawie protestu opiekunów dzieci niepełnosprawnych trudno o dobre, precyzyjne słowa. Domagają się bowiem większej pomocy ludzie w naprawdę trudnej sytuacji, którzy każdego dnia ponoszą ogromny trud opiekuńczy i wychowawczy. Jest jednak i druga strona medalu: mam wrażenie, że swój protest jednoznacznie oparli na dźwigni medialnego wymuszenia. I nie zgadzam się, że to jest powtórzenie sytuacji z roku 2014. Bo przecież rozmawiają z rządem, który radykalnie, o kilkadziesiąt miliardów złotych, zwiększył coroczne wsparcie dla rodzin. Te pieniądze trafiły także do protestujących. Po drugie, rząd nie próbuje protestu przeczekać, zadusić obojętnością jak czyniła to ekipa Tuska. Był na miejscu prezydent Duda, był premier Morawiecki, była wicepremier Szydło, była minister Rafalska. Padły konkretne propozycje.
Protestujący uznali jednak, że wrażliwość społeczna niesiona na sztandarach i zapisana w programach (realizowanych) jest tak czułym punktem obozu Zjednoczonej Prawicy, że przy wsparciu turboliberalnej opozycji (ci to by na pewno słabszym pomogli…) mogą postępować wedle zasady „wszystko albo nic”. Uparte żądanie spotkania z prezesem Jarosławem Kaczyńskim także sugeruje polityczne tło.
Zadziwia całkowita obojętność na propozycję „daniny solidarnościowej” złożonej przez premiera Mateusza Morawieckiego. Tymczasem jest to propozycja, która mogłaby fundamentalnie zmienić sytuację wielu grup społecznych, pilnie potrzebujących pomocy. Motywem tej oferty nie jest (jak twierdzą niektóre media), trudna sytuacja finansów państwa, ale świadomość, że potrzeba tu trwalszego niż jednoroczny budżet mechanizmu. Że jeśli chcemy mieć zachodni standard opieki i wsparcia ze strony państwa, to musimy też przyjąć tamtejsze mechanizmy podatkowe. Nie da się mieć danin wedle modelu egoistycznego, liberalnego i państwa choć trochę opiekuńczego.
Ludzie zarabiający naprawdę ogromne sumy płacą dziś w Polsce podatki dokładnie takie same, jak zarabiający średnio, i to jest światowe kuriozum. A już w Europie Zachodniej zupełnie niespotykane. Premier Morawiecki ma świadomość, że tak nie buduje się społeczeństwa solidarnego, nowoczesnego, ale oligarchiczne. Był to świadomy wybór elit dokonany po roku 1989, dziś, oby konsekwentnie, zmieniany.
Szydzą z Morawieckiego, że propozycja „daniny solidarnościowej” pada kilka dni po tym, jak zapowiedział zmniejszenie CIT dla firm i elastyczny ZUS dla małych przedsiębiorców. Tyle, że tu nie ma żadnej sprzeczności. Musimy wspierać tych, którzy są na dorobku, którzy tworzą miejsca pracy, a jednocześnie należy dociążyć te grupy, które są na szczycie piramidy bogactwa. Mówimy o 0,5 procenta podatników, o grupie 100-tysięcznej. Czy to takie trudne do zrozumienia?
Czytam jednak dziś w „Gazecie Wyborczej” sążnisty komentarz Witolda Gadowskiego, który dowodzi, że
„premierowi po prostu zaczyna brakować w budżecie pieniędzy na rozmaite obietnice”,
a poza tym
„każdy podatek jest ‘solidarnościowy’, bo jedni wpłacają więcej niż otrzymują, a inni mniej.
Uśmiechnąłem się pod nosem, bo przecież padają te słowa na lamach tej samej gazety, która regularnie zachwyca się partią „Razem”, nazywając ją
„najpoważniejszą w naszym pokoleniu próbą stworzenia partii lewicowej”.
To chyba jednak tylko ściema, dzieci PRL i Balcerowicza nigdy nie wyleczą się z miłości do dzikiego, postkomunistycznego kapitalizmu, nigdy nie zdobędą się na realny solidaryzm społeczny. On dla nich zaczyna się i kończy na aukcji owsiakowej, gdzie rzucą kilka tysięcy (choć i to cieszy).
„Danina solidarnościowa” mogłaby być prawdziwym przełomem w naszym życiu społecznym, bo obszarów gdzie dramatycznie brakuje wspólnotowego myślenia, jest wiele. Od służby zdrowia przez edukację po infrastrukturę drogową i kolejową.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/391567-dzieci-prl-i-balcerowicza-nigdy-nie-wylecza-sie-z-milosci-do-dzikiego-postkomunistycznego-kapitalizmu