Kluczowy polityczny przekaz z ostatnich wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego (wywiad w TVP i konferencja na Nowogrodzkiej), lidera rządzącej Zjednoczonej Prawicy, jest zawarty w dwóch poniższych wypowiedziach.
Wypowiedź numer jeden:
Będziemy się kierować (przy rekonstrukcji rządu - dop. MF) powodzeniem w kierowaniu danym resortem, a po drugie także okolicznościami, które już z tym nie mają wiele wspólnego. Okoliczności się zmieniły - sama Pani redaktor mnie pytała o rzeczy, które dwa czy trzy miesiące temu nie pytałaby mnie Pani. Musimy to brać pod uwagę. Musimy tak skonstruować rząd, żeby on się dobrze wpisywał w tą nową, trochę trudniejszą sytuację.
Kontekst był jasny - chodzi o czas po wetach prezydenta Andrzeja Dudy. Na wtorkowej konferencji prasowej prezes PiS podkreślił to zresztą jednoznacznie.
I tego dotyczy wypowiedź numer dwa:
Proces polityczny jest trudniejszy, bo od 24 lipca zmieniły się okoliczności polityczne.
Możemy tylko domyślać się, co Jarosław Kaczyński miał na myśli, mówiąc, że przy ocenie pracy ministrów poza skutecznością w kierowaniu danym resortem trzeba też brać pod uwagę stanowisko Pałacu Prezydenckiego. Ministrowie stojący u boku Andrzeja Dudy jeszcze kilka tygodni temu jasno wskazywali na to, że prezydent powinien mieć wpływ na - dla przykładu - obsadę stanowiska ministra obrony narodowej. A biorąc pod uwagę nieskrywane napięcie między prezydentem a Antonim Macierewiczem, logiczny wniosek dotyczyłby znaku zapytania przy przyszłości tego ostatniego. Mówi się nawet o Joachimie Brudzińskim jako potencjalnym następcy Macierewicza. Ale to nie jest takie proste i oczywiste, jak chcieliby niektórzy komentatorzy i politycy. Przy ewentualnej decyzji Jarosław Kaczyński kieruje się całą górą przesłanek, choć ta - mam na myśli postawę prezydenta - jest niezwykle istotna. Z Pałacu płynie zresztą nieoficjalny komunikat, że na powtórne zaprzysiężenie (przy ewentualnej zmianie rządu) Antoniego Macierewicza w MON prezydent po prostu się nie zgodzi. A otwartej wojny z Pałacem nikt w PiS nie chce.
Te utarczki na linii Pałac - MON są zresztą czasem bardzo drobiazgowe. Jak choćby przy okazji awansów przyznanych przez ministra Macierewicza i odsłonięcia tablic na Pl. Piłsudskiego. MON chciało to przeprowadzić 11 listopada, bez konsultacji z prezydentem, który miał jedynie pojawić się na uroczystości jako obserwator. Zresztą i sama inicjatywa nie przypadła do gustu głowie państwa i jego otoczeniu. Na realizację pomysłu - tak jak zaplanowało to MON - nie było zgody Pałacu; pomysł więc zablokowano na poziomie centrali w PiS. Bo, paradoksalnie, kontakt między Pałacem a Nowogrodzką istnieje niezależnie od trudności przy reformie sądownictwa. Łącznikiem, jak słyszę, jest minister Krzysztof Szczerski (którego cały czas wymienia się jako potencjalnego ministra spraw zagranicznych, gdyby stery rządów przejął Kaczyński). Upieczono by tu dodatkową pieczeń - wpływ Pałacu Prezydenckiego na dyplomację wzrósłby znacząco (co proponował ostatnio Jarosław Kaczyński). Ale cała historia to przyczynek do tej samej refleksji, co w innych przypadkach- gdy pojawia się jakikolwiek problem, ośrodkiem decyzyjnym, rozstrzygającym spory, nie jest premier, lecz szef partii rządzącej. Są ministrowie, których to frustruje i którzy niemal jawnie o tym mówią.
W tle jest oczywiście sprawa reformy wymiaru sprawiedliwości. Aż huczy od plotek, według których na drugim planie rozmów o ustawach dot. KRS i SN jest inne porozumienie, dotyczące przyszłości rządu i całej ekipy. Ale to czyste spekulacje, więc zostawmy je na chwilę z boku. Słowa Kaczyńskiego o nowej rzeczywistości politycznej to również twarda deklaracja, że tak dużego zaufania do prezydenta, jakie było jeszcze w roku 2015 - nie będzie. I że obóz PiS będzie musiał się do tej sytuacji dostosować (strukturalnie, mentalnie, personalnie). Zanosi się na ciekawą drugą część kadencji.
Jeszcze innym polem gry w rządzie jest spór (realny, choć niewypływający do oficjalnych wypowiedzi) między Mateuszem Morawieckim a Beatą Szydło. Wicepremier ma żal i pretensje do swojej przełożonej, że jego pomysły były w nieskończoność przetrzymywane w zamrażarce i konsultacjach międzyresortowych. Co interesujące, na wtorkowym posiedzeniu rządu pojawiło się… kilka pomysłów Morawieckiego właśnie (aż 5 z 7 konkretnych punktów!).
To o tyle ciekawe, że projekty te były blokowane przez ostatnie miesiące (niektóre z pomysłów niemal cały rok, Morawieckiemu bardzo zależało zwłaszcza na konstytucji biznesu), aż nagle - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - kanały zostały udrożnione i ustawy trafiły na posiedzenie rządu. Magicznym wydarzeniem, które przyspieszyło prace było spotkanie na Nowogrodzkiej sprzed kilku tygodni, na którym wicepremierzy (wszyscy trzej) wskazywali na przeciągające się negocjacje między ministerstwami, wskazując premier Beatę Szydło jako odpowiedzialną za taki stan rzeczy.
Słowo „decyzyjność” odmieniane jest zresztą w ostatnim czasie przez wszystkie przypadki. Zazwyczaj w kontekście braku decyzji przy konkretnych inicjatywach. To ubolewanie, że gabinet Szydło administruje, a nie rządzi. Tak miało być choćby w sprawie PESCO - stałej współpracy strukturalnej w dziedzinie obronności; modelu stworzonego w ramach Unii Europejskiej. Mimo wielu tygodni dyskusji do ostatniego dnia, swoistego deadline’u, polski rząd nie miał klarownego i jednoznacznego stanowiska. Część kierownictwa MON obawiała się zbyt ścisłej współpracy z Paryżem i Berlinem w tym zakresie (mimo wszystko systemie poza NATO), inni ważni politycy obozu lobbowali za dołączeniem do PESCO, co zresztą ostatecznie miało miejsce. Zadecydował ponoć telefon, jaki premier Szydło miała wykonać do Pałacu Prezydenckiego, prosząc o głos wsparcia wzmacniający argumenty jednej ze stron.
Na ile to poważne i realne trudności, a na ile głosy, które tworzą atmosferę „niekompetentnej” szefowej rządu, a po prostu są grą na wymianę premiera? Trudno jednoznacznie określić, bo i sytuacja nie jest zero-jedynkowa. Dość oczywiste problemy przy bieżącej pracy rządu są faktem i trudno zamykać na nie oczu. Ale próba uznania rządu Beaty Szydło za dysfunkcyjny, niemrawy, w zasadzie coś na kształt „ekipy ciepłej wody w kranie” to przecież ocena oderwana od rzeczywistości.
W tle jest uporczywe i chyba coraz bardziej skuteczne namawianie Jarosława Kaczyńskiego, by objął fotel premiera. By na kolejne dwa lata tej kadencji (a może i następne lata) nakreślił szerokie wyzwania, by szarpnął cuglami, jeśli chodzi o pracę poszczególnych resortów. W praktyce miałoby się to przełożyć na bardziej płynną pracę ministerstw, szybciej podejmowane decyzje, zakończenie z klinczem między resortami, wreszcie wymianę części ekipy, która siłą rzeczy „zasklepiła” się przez te dwa lata. Nikt nie da jednak gwarancji, czy zmiana tabliczki na drzwiach w KPRM zmieni znacząco jakość rządu (która, paradoksalnie, jest dobrze oceniana w PiS). Codzienna wielogodzinna praca, nieustanne utarczki z oporem administracyjnej materii i setki dokumentów do podpisania - to naprawdę wielkie zadanie, przed którym musiałby stanąć prezes PiS. Ten scenariusz jest jednak otwarty, do końca nie jest to przesądzone. I w zasadzie nie będzie do samego momentu ogłoszenia tej decyzji, choć wielu polityków sufluje dziś przekonanie, że decyzje zapadły i zmiana to wyłącznie kwestia czasu. Pisałem dość szeroko o pretensjach kierowanych pod adresem szefowej rządu, ale przecież i walory Beaty Szydło są znane. To filar PiS, jeśli chodzi o zaufanie i sympatię. Potwierdza to każde kolejne badanie i trudno to zbagatelizować. Ocieplenie wizerunku tej ekipy, tworzenie pewnych więzów niemal rodzinnych z wyborcami są czymś trudnym dla Kaczyńskiego czy Morawieckiego. Szydło to potrafi. Lepsze wrogiem dobrego?
W całym tym zgiełku i pewnym chaosie, który pojawił się wokół tego, jak - strukturalnie i personalnie - wyglądać będą kolejne miesiące i lata ekipy „dobrej zmiany”, można odczytać jedno. Po dwóch latach od przejęcia rządów, po podwójnym wecie prezydenta Andrzeja Dudy i innej niż w październiku 2015 sytuacji politycznej, w kierownictwie PiS i całej Zjednoczonej Prawicy idzie duża zmiana myślenia. A może nawet swoisty reset - myślę, że dojdzie do niego nawet gdyby premier Szydło pozostała w fotelu szefowej rządu (wtedy w rządzie mógłby pojawić się ktoś w roli „nadzorcy” ze strony Nowogrodzkiej i Kaczyńskiego). O tym, jakie przyniesie to owoce przekonamy się najprawdopodobniej na początku grudnia. Do świąt Bożego Narodzenia temat zmian ma być zamknięty.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/366928-reset-myslenia-na-nowogrodzkiej-weta-prezydenta-staja-sie-katalizatorem-dynamiki-ktora-prowadzi-ekipe-dobrej-zmiany-na-zupelnie-nowe-tory