Z mieszaniną rozbawienia i niesmaku przyjmuję to, co dzieje się w sferze publicznej wokół protestu lekarzy rezydentów. Jak w soczewce skupiają się w niej patologie – z jednej strony polskich „debat” o wszystkim. Z drugiej – programów i praktyki naszych partii.
Gdy specjalizująca się w tematyce smoleńskiej publicystka przekonuje, że rezydentom nic się nie należy, bo ich status to przywilej, mogę wyrazić radość, że przynajmniej jest to argument merytoryczny. Tyle, że mam głębokie poczucie, że przy poprzednim rządzie autorzy podobnych twierdzeń przekonywaliby, że rząd nie daje bo dać nie chce, a finanse państwa to studnia bez dna. Więcej, ja takie debaty pamiętam.
Gdy inny, związany z obozem rządowym, autor, nie znany na co dzień z analiz stanu służby zdrowia ogłasza, że „za rezydentami stoi rezydentura”, czuję się dotarliśmy do granic paranoi. A zarazem rozumiem ten punkt widzenia. Zdaniem tego publicysty, żyjemy w kraju szczęśliwości. Jeśli ktoś się w jakiejkolwiek sprawie buntuje, musi być inspirowany. Innej możliwości nie ma.
Część takich głosów formułowana jest z rozmysłem (trzeba pomóc rządowi za wszelką cenę), część dyktuje magiczne myślenie. Rozumiem zwykłych ludzi, którzy w Internecie ogłaszają, że oni mają jeszcze gorzej i nikt im nie pomaga. Ale kiedy zarabiająca 40 tysięcy miesięcznie prezenterka TVP szczuje nad paskiem „Niewdzięczni lekarze”, mam poczucie, że sięgnęliśmy granic absurdu.
Budowanie propagandy na podburzaniu przeciw jakiejkolwiek grupie, nie tylko źle się kojarzy - z minionymi epokami, ale jest na dłuższą metę przeciwskuteczne. Nawet jeśli doraźnie się opłaca – sondaże ugrupowania rządzącego są wysokie, więc dużo ludzi posłucha. Pytanie: a gdzie przyzwoitość, jawi się jako zbędna formalność.
Druga strona wraca z kolei do retoryki i symboliki… Sierpnia 80. To samo robiły środowiska liberalnej lewicy w roku 2007 wspierając strajk pielęgniarek „przeciw Kaczorowi”. Ta retoryka znikała natychmiast, kiedy rządziły bliższe tym środowiskom ugrupowania, a lekarze, pielęgniarki, a czasem pacjenci też się czegoś domagali. Wtedy płakali prawicowcy (poza korwinistami), a dzisiejsi wrażliwcy z PO i „Gazety Wyborczej” stali na gruncie twardych konieczności.
Tak wygląda w Polsce od lat debata o służbie zdrowia. Jest źle jak nie dają ONI. Naszych bronimy w tej samej sprawie do upadłego.
Kiedyś zdawało się, że jest prócz tego realna różnica w programach. Platforma myślała o konkurencji różnych ubezpieczalni, przebąkiwała o komercjalizacji szpitali – jednym słowem stawiała bardziej na rynek. Z kolei PiS mówił o ręcznym sterowaniu pieniędzmi na opiekę zdrowotną przez rząd, bo do tego sprowadzał się postulat jej finansowania z budżetu państwa. Platforma swój program zgubiła. PiS odłożył swoją reformę do następnej kadencji.
Obie strony akceptują realia ociężałego NFZ-owskiego molocha stworzonego przez rząd Millera. I obie dochodzą do wniosku, że nie mają wystarczająco dużo pieniędzy. Czasem próbują drobnych korekt organizacyjnych (ostatnio pisowska „sieć szpitali”), ale herbata nie robi się słodsza od mieszania.
PiS doszedł do władzy między innymi na fali niezadowolenia z kolejek do lekarskich gabinetów, czekania po kilka lat na operacje i krytyki stanu usług świadczonych przez niedopłacanych a przeciążonych lekarzy. I z tym akurat zrobił najmniej. Rozumiem, że uznał pierwszeństwo innych obietnic z 500 plus na czele, a dobre sondaże dowodzą słuszności takiego manewru
Ale jeśli tak, wystarczy powiedzieć jak Jarosław Kaczyński: młodzi lekarze mają rację, ale ich postulaty nie mogą być spełnione natychmiast. Obóz rządowy ma z tym jednak kłopot, bo sam agitował dwa lata temu bardzo radykalnie głosząc, że jeśli na coś nie ma pieniędzy, to wina złej władzy.
Jeśli teraz sam na coś nie ma pieniędzy, czuje się zmuszony do kampanii zniesławiających tych, którzy się czegoś ośmielają domagać. Są to po części kampanie spontaniczne: liczba ludzi traktujących politykę jako przestrzeń mistycznej wiary rośnie w tempie geometrycznym. Ale już telewizyjnego hejtu czy poselskich krzyków, ba wypowiedzi pani premier, nie sposób uznać za zbiór przypadków.
Z kolei opozycja wywołuje wrażenie, że byłaby jeszcze bardziej opiekuńcza, choć z nieznanych powodów nie była taką kiedy rządziła. Jest to tak niemądre, że komentatorowi obdarzonemu pamięcią nie chce się tego opisywać.
Ciekawe, ale i groźne jest coś innego. Służba zdrowia staje się czarną dziurą, przestrzenią trwałej niemożności. Jeśli na miejsce lekarzy rezydentów macie panie i panowie z PiS innych ludzi do leczenia, to wyślijcie, jak posłanka-profesor Józefina Hrynkiewicz, wichrzycieli za granicę. Tyle, że taka armia rezerwowa nie istnieje. W ogóle o rezerwy coraz trudniej. To się staje groźne nie dla lekarzy, a dla pacjentów.
Dziś to wciąż nie jest pierwszoplanowy problem polityczny, bo pacjenci nie są silnym i zorganizowanym lobby. Każdy może zachorować, ale dopóki nie zachoruje, wierzy, że go to nie dotyczy, a są inne problemy. Wiele z nich PiS rozwiązuje. Ale może przyjść punkt krytyczny. To tylko pytanie, kiedy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/362315-granice-paranoi-debata-o-sluzbie-zdrowia-staje-sie-wielka-maskarada