Marzec 2015 to czas wyjątkowy dla filmów chrześcijańskich. Na polskich ekranach pojawiły się wielkie hity z USA oraz nasz rodzimy obraz „Piąte: nie odchodź!” wpisujący się w specyfikę tego rodzaju kina. Filmy te są wyświetlane w dużych sieciach kinowych, co do tej pory nie było raczej praktykowane. Zarówno znakomita „Droga życia” Emilio Esteveza, jak i „October Baby” Andrew i Jona Erwinów miały dystrybucję niszową. Na szczęście w ostatnich dwóch latach tacy dystrybutorzy, jak Rafael czy FT Films, wypełniają istniejącą u nas lukę, sprowadzając coraz ciekawsze filmy. A jest o co walczyć.
Amerykańskie Christian movies coraz wyraźniej wbijają się w główny nurt kina i zarabiają spore pieniądze. Nie licząc „Pasji” (ponad pół miliarda dolarów wpływu) czy „Opowieści z Narnii” (ponad 1 mld. dol.) — które nie do końca podpadają pod ten specyficzny gatunek — skromne i niskobudżetowe kino chrześcijańskie przynosi coraz większe dochody. „Niebo istnieje naprawdę” zarobiło ponad 100 mln dol., „Bóg nie umarł” — 60 mln, „Odważni” — 34 mln. Warto zauważyć, że budżety tych filmów sięgały niskiej jak na Hollywood kwoty: 4–10 mln dol.
Bóg nie umarł w Hollywood
Choć nie można jeszcze mówić o tym, że chrześcijańskie kino wspina się na sam szczyt popkulturowego mainstreamu, to nie jest wykluczone, że powtórzy ono drogę słynnego rapera Lecrae. Jak większość czołowych murzyńskich wykonawców tej muzyki Devaughn Moore był niegdyś członkiem gangu, dziś zaś okupuje listy Billboardu i konkuruje w jednej kategorii Grammy z Eminemem. „Niesamowite jest robienie muzyki, która powoduje, że ludzie myślą o kwestiach moralnych, duchowych i o tym, jak być lepszym w społeczeństwie. Niektórzy śpiewają country, inni jazz. Ja robię rap. Jestem tutaj, by mówić o prawdzie. Chcę być głosem kultury. Chcę być jasnym głosem w tym mrocznym świecie” — opowiadał w jednym z wywiadów pierwszy w historii chrześcijański raper, który wyrymował sobie miejsce w głównym nurcie show-biznesu. Warto jednak pamiętać, że jego sukces bierze się także z tego, iż warsztatowo nie odbiega on od największych przedstawicieli tej muzyki. Niestety, duża część produkcji z gatunku Christian movies wciąż zanurzona jest w nieznośnej telenowelowej manierze. Na szczęście pojawiają się już na horyzoncie dzieła zbliżone poziomem do kina mainstreamowego.
W mojej książce „Bóg w Hollywood” pisałem szczegółowo o takich głośnych chrześcijańskich filmach, jak szczera i głęboka „Droga życia” ze znakomitym Martinem Sheenem czy słabej komedii „Pozywając diabła” z kapitalną kreacją Malcolma Mcdowella w roli szatana. Oba dowiodły, jak różnorodnie stylistycznie i gatunkowo opowiadać można poprzez popkulturę o wierze i fundamentalnych wartościach. Nie inaczej jest w przypadku nowej głośnej produkcji pt. „Bóg nie umarł”.
Owszem, film ten artystycznie jest nieco kulawy, ale ujmuje niezwykłym ciepłem i prostotą wiary. Jak mówiła jego producentka: „Naszym celem jest kręcenie filmów, które będą pomagały ludziom zbliżyć się do Jezusa Chrystusa i skuteczniej okazywać Mu swoją miłość. »Bóg nie umarł« to fantastyczny film, ponieważ z jednej strony pokazuje, że Bóg ciągle istnieje, a z drugiej pomaga chrześcijanom zrozumieć, w jaki sposób rozmawiać z ludźmi niewierzącymi i udowadniać im, że Bóg z nami jest i nigdy nas nie opuścił”. Obraz Harolda Cronka z takim właśnie przesłaniem okazał się w USA bardziej kasowy niż komplementowany „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona czy hitowe „Samoloty 2”. Choć można go uznać za popową wersję „Kuli i krzyża” Chestertona — z pojedynkiem gorliwego chrześcijanina i fanatycznego ateisty na pierwszym planie — to jednak eksploatuje on także inne aktualne tematy, jak „wojna kulturowa” czy rugowanie chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej. Najmocniej uwypuklona zostaje jednak kwestia bożego oddziaływania na życie każdego z nas.
Siedem dni nawrócenia
Podobnie jest z innym — choć wciąż w Polsce niepokazanym — ciekawym filmem pt. „Siedem dni w Utopii” z legendarnym Robertem Duvallem w roli głównej Również Matt Russell opakował swoją filmową katechezę w szaty kina gatunkowego. W tym wypadku jest to kino sportowe, które ma w USA długą tradycję. Luke Chisholm (Lucas Black) to profesjonalny gracz golfa, który spektakularnie przegrywa jeden z turniejów. Od dzieciństwa przygotowywany przez surowego ojca do roli wielkiego sportowca załamuje się i podczas podróży rozbija samochód o płot pewnego tajemniczego ranczera Johnny’ego Crawforda (Robert Duvall). Ten okazuje się znanym niegdyś golfistą, który również przeżył w życiu niejedno załamanie. Chcąc pomóc Luke’owi, proponuje mu siedmiodniowy pobyt na farmie, gdzie ten odbuduje nie tylko swe sportowe umiejętności, lecz również przekonuje się, iż nie jest na świecie sam. Historia oparta na książce psychologa sportowego dr Davida Lamara Cooka zamienia się w kilkuwarstwową przypowieść. To zarówno wzruszająca historia nawrócenia, jak i solidnie rozegrana dykteryjka o zawierzeniu patriarchalnemu przewodnikowi.
Przesłanie filmu pomaga pojąć istotę dowcipu mówiącego, iż po to, by rozśmieszyć Pana Boga, wystarczy powiedzieć mu o swoich planach. Szkoda tylko, że niedoświadczony Russell kładzie film w najważniejszym miejscu, okraszając nawrócenie sportowca kiczowatą piosenką i kilkoma leniwie nakręconymi scenami wewnątrz kościoła, co — zamiast odpowiednio uwypuklić przemianę bohatera — sprowadza je w okolice banału. O wiele lepiej duchowe rozterki swego bohatera pokazał nominowany do Oscara za scenariusz do „Braveheart” Randall Wallace w filmie „Niebo istnieje… naprawdę”, gdzie nie miał na pokładzie takiego giganta jak Duvall, ale zwinniej wybrnął z patosu i protestanckiej naiwności typowych dla tego gatunku kina. Paradoksalnie ów specyficzny, wzniosły i patetyczny ton najlepiej sprawdza się w opowieściach o najmroczniejszej części „wojny światów”, czyli aborcji.
Bohater, który nie zaistniał
Choć może się wydawać, że dyskusja o aborcji w Polsce jest wyjątkowo ostra i drażliwa, to jednak nie może ona równać się z tym, co dzieje się za oceanem. Ataki prawne i medialne na obrońców życia, zamachy na aborcjonistów i najostrzejsze epitety w debacie publicznej — to w USA zjawiska na porządku dziennym. Trudno więc się dziwić, że chrześcijańscy filmowcy sięgnęli po tę tematykę. Znamienny jest natomiast ton ich filmów. Dwa najsłynniejsze antyaborcyjne dzieła pozbawione są najmniejszych przejawów agresji. Oba są też opowiedziane z perspektywy największych ofiar aborcji. W marcu na ekrany polskich kin wszedł wzruszający „Doonby. Każdy jest kimś” z 2013 r. Film Petera Mackenziego opowiada o tajemniczym włóczędze, który pojawia się znikąd w małym miasteczku Smithville w Teksasie. Sam Doonby ( John Schneider) zatrudnia się jako barman w barze miejscowej legendy Leroya (Ernie Hudson), który grał niegdyś w zespole słynnego Jamesa Browna. Szybko staje się lokalną gwiazdą i atrakcją dla małej, zwartej społeczności. Ratuje od pewnej śmierci z rąk bandziorów swojego szefa. Zgarnia spod kół pędzącego auta wnuka miejscowego ginekologa Cyrusa Reapera ( Joe Estevez). W końcu ocali też przed psychopatą życie jego córki Laury ( Jenn Gotzon), z którą nawiązuje romans. Sam kryje w sobie jednak wielką traumę — 40 lat wcześniej jego matka zdecydowała się na… aborcję.
Książka BÓG W HOLLYWOOD do kupienia TUTAJ
Poprowadzony na typowej dla Christian movies melodramatycznej nucie film sięga jednak o wiele głębiej, niż można się tego spodziewać z pobieżnego opisu. Temat aborcji nie jest od początku nachalnie ciągnięty. Pulsuje gdzieś w głębi i objawia się dopiero w ostatnim akcie tego nierównego, ale poruszającego filmu. Podobnie jak w przypadku wyżej opisanych obrazów, także i tutaj dostajemy jasny przekaz: życie każdego człowieka jest niepowtarzalne i ma swoje miejsce w planach Stwórcy. Co by się bowiem stało, gdyby Sam nigdy się na świecie nie pojawił? Czy osoby, które uratował, uniknęłyby tragicznego losu? Czy jedna decyzja jego matki nie wpłynęła na los kilku innych ludzi, z którymi się zetknął? Mackenzie w ciekawy sposób rzuca światło na problem aborcji. Skoro istnieje Boży plan dla każdego człowieka, to zabicie go w prenatalnej fazie rozwoju musi być zaprzeczeniem owego planu. To zbrodnia popełniona na niewinnej i niemogącej się bronić istocie, która nie dostała szansy spełnienia w świecie swego powołania. Widzimy więc życie Sama z całym wachlarzem jego doświadczeń, wzlotów i upadków, których ten nie ma szans doświadczyć poprzez decyzję najbliższej osoby. W filmie jest wzruszająca scena, gdy pijana Laura wykrzykuje Samowi w twarz, że pragnie, by zniknął na zawsze. Trudno oderwać to od matczynego odrzucenia własnego dziecka. Wyrzucenia go z łona.
Nowy rozdział kina?
„Doonby. Każdy jest kimś” powstał jeszcze przed najsłynniejszym antyaborcyjnym filmem, czyli „October Baby”. W obu wystąpił aktor i muzyk country John Schneider. Artysta ten, który nawrócił się, grając z ikonami protestanckiego „odrodzenia się w Jezusie”, czyli z Johnnym Cashem i June Carter, tak porównywał te dwa obrazy: „Oba są bardzo sprytnie skonstruowane. Fabuły nie rozwijają się tak, jak mogłoby się to na początku wydawać. Osobiście lubię, kiedy kino zmusza mnie do myślenia, zaskakuje, wodzi za nos, gdy jest układanką, którą samemu trzeba ułożyć. Oba filmy opowiadają o znaczeniu i wartości każdego życia. Tyle że »October Baby« opowiada o osobie, która nie powinna istnieć, a jednak żyje, zaś »Doonby« to historia człowieka, który jest, ale ostatecznie okazuje się, że go nie ma. To zmusza do zastanowienia się, jakie byłoby nasze życie, gdyby dana osoba się w nim pojawiła albo gdyby jej nie było; o to w tym chodzi”. „October Baby” był filmem, który znalazł się na ustach całej Ameryki. Schneider wcielił się tym razem nie w ofiarę aborcji, ale przybranego ojca dziecka, które przeżyło śmiertelny zabieg. W przeciwieństwie do „Doonby” obraz ten zainspirowany został prawdziwą, porażającą historią Gianny Jessen. „Kiedy mnie zobaczyli, doświadczyli horroru, byłam ślepa i poparzona, powinnam być martwa, ale urodziłam się żywa. W akcie urodzenia mam napisane: »urodzona w trakcie aborcji«, a poniżej jest podpis lekarza, który tę aborcję przeprowadzał”, opowiadała później w jednym z wywiadów. Po wielu latach rekonwalescencji stała się jedną z czołowych działaczek pro life na świecie.
Także te dwa tytuły są mocno związane z popularnymi w USA gatunkami. „Doonby” czerpie z poetyki westernu o tajemniczym przybyszu, który przemeblowuje życie małego miasteczka, zaś „October Baby” jest klasycznym filmem drogi opowiadającym o 19-letniej dziewczynie (znakomita Rachel Hendrix), która za wszelką cenę pragnie się dowiedzieć, dlaczego matka chciała ją zabić. Oba obrazy charakteryzują się jaskrawym zarysowaniem wątku przebaczenia oraz sile czystej Chrystusowej miłości. Ich twórcy mówią językiem niekonfrontacyjnym, pełnym miłosierdzia i optymizmu. Nie stygmatyzują kobiet podejmujących decyzje o aborcji, a jednocześnie ukazują punkt widzenia tego, komu prawa do życia się odmawia.
Sukces finansowy takich produkcji, jak „Bóg nie umarł” czy „Niebo istnieje… naprawdę”, a także udział w chrześcijańskich projektach takich reżyserów, jak Randall Wallace, czy aktorów, jak Robert Duvall i Martin Sheen — dają nadzieję, że Christian movies wyrwą się ze swojej niszy. Widzowie są coraz bardziej spragnieni kina dotykającego duchowości. Nawet jeśli filmy robione są w nieco uproszczony sposób, daleki od Terrence’a Malicka czy Andrieja Tarkowskiego. Niewykluczone, że już wkrótce pojawi się filmowy odpowiednik rapera Lecrae, który mocniej zadba o artystyczny wymiar religijnych dzieł. Pukanie do drzwi Mela Gibsona jest już chyba bezcelowe.
Łukasz Adamski (Fronda)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/253788-boskie-kino-wielkie-gwiazdy-wielkie-pieniadze-i-ewangelizacja