Senator Jan Filip Libicki, profesor Wojciech Sadurski, Seweryn Blumsztajn, Ernest Skalski, co łączy te wszystkie postaci. To że uznały za stosowne zabrać głos w sprawie publikacji „Rzeczpospolitej” na temat domniemanych ładunków wybuchowych – w tonie alarmistycznym i z mocnymi konkluzjami. Niektórzy z nich zdążyli już wezwać do dymisji naczelnego „Rzeczpospolitej” Tomasza Wróblewskiego. Ten scenariusz zdaje się zresztą materializować – Wróblewski jest zawieszony.
Niektóre z tych wystąpień są kuriozalne. Czy polityk partii rządzącej, mowa o senatorze Libickim, powinien jako jeden z pierwszych dywagować o zmianach personalnych w prywatnej gazecie? W imię dobrych obyczajów z pewnością nie, tyle że senator zna tylko jedno uczucie: krystaliczną nienawiść, podsycaną przez dziwaczność jego własnych politycznych wolt.
Z kolei Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej” zarzucający Gmyzowi coś w rodzaju zamachu na państwo, wyraźnie pomylił epoki. To chyba skutek nasiąkania stylem jego nowych przyjaciół. Dawny oponent Daniela Passenta stał się gościem na jego promocjach, a ten ma duże doświadczenie w tropieniu antypaństwowych przegięć dziennikarzy.
Ale zostawmy zabawę słowami i dotknijmy sedna. Przypominam sobie bogaty dorobek „Wyborczej” – od uśmiercenia jeszcze w latach 90. pewnego biznesmena po wykrycie kilka lat temu przestępczego układu w komendzie głównej policji. Czy ktoś wtedy żądał dymisji, rozliczał? Przeciwnie, dziennikarze nawet odległych opcji milczeli, albo mówili niewiele. Bo wiedzieli, jak łatwo jest gazecie próbującej monitorować różne zakamarki rzeczywistości, pomylić się, przerysować, wpaść na minę. Pominę już setki publikacji tej gazety opartych na anonimowych źródłach, których nikt sprostować nie mógł, bo na przykład opisywano zdarzenia osłonięte tajemnicą państwową (całkowicie dowolny opis aktywności CBA na podstawie produkowanych masowo przecieków z platformerskiej prokuratury).
Tak się też nieraz dzieje, że autorzy głośnych publikacji śledczych, którzy dostali za nie prestiżowe nagrody, patrzą po latach, jak sądy obalają ich dziennikarskie tezy. I mogę zapewnić, nie zawsze to wynika z tego, że napisali nieprawdę. Czasem między dotknięciem prawdy materialnej, a jej udowodnieniem jest przepaść.
Na tym tle publikacja Cezarego Gmyza wyróżniała się tym, że weryfikacja była i musiała być natychmiastowa. Ponieważ i autor i gazeta to wiedzieli, świadczy to na ich korzyść: musieli wierzyć w podawane przez siebie fakty. Nie używali ich z pewnością instrumentalnie.
Zarazem, w przeciwieństwie do przywołanych przeze mnie wcześniej słynnych wpadek (dorzuciłbym rzekome ojcostwo Leppera, copyright by „Wyborcza”), tu nie mamy zresztą do czynienia z prostym zakwestionowaniem podanych faktów. To tylko od prokuratora Szeląga zależało, że zdanie „Badamy, okaże się”, zastąpił, wyraźnie w interesie obecnej władzy zdaniem „Nie stwierdzono”. Gdyby wybrał tą pierwszą ewentualność, tak zmasowany atak byłby trudniejszy. Co nie znaczy, że by go w ogóle nie podjęto.
W tym sensie choć gazeta nieco przerysowała swoją informację, trudno ją oskarżać o fałszerstwo, czy nawet szczególnie kuriozalny błąd. Debata o takim błędzie jest oczywiście podyktowana polityką. Stawką jest nie tylko zniechęcenie do grzebania przy smoleńskiej tematyce, ale dalsze przesunięcie na mapie medialnej Polski. I powtórzmy to się materializuje: gdyby naczelnym został obecny P.O., dotychczasowy następca Wróblewskiego Andrzej Talaga, byłaby to korekta linii gazeta w duchu bliższym obozowi rządowemu. Możliwe naturalnie jeszcze, że Wróblewski powróci na swoje stanowisko. Ale możliwe też, że naczelnym zostanie ktoś inny, nawet bardziej wymarzony przez mainstream
Niektórzy nawet takich politycznych intencji nie ukrywają, przykładowo zdaniem prof. Sadurskiego gazeta, która zatrudniła Rafała Ziemkiewicza, mnie czy Tomasza Terlikowskiego musiała w końcu upaść tak nisko. Nieistotne, że Terlikowski nie pracuje w „Rzeczpospolitej” od blisko trzech lat, a ja i Ziemkiewicz jesteśmy, na skutek wcześniejszych przesunięć, przede wszystkim w „Uważam Rze”. Ściganie wrogów ludu wymaga samozaparcia, na pewno nie prawdomówności.
Na tym tle pojawia się teoria prowokacji, wyłożył ją na naszym portalu Jacek Karnowski. Podając informację prawdziwą, ale zbyt wcześnie opatrzoną definitywną konkluzją, gazeta miała wywołać określone reakcje u polityków, zwłaszcza Jarosława Kaczyńskiego. I rzeczywiście, kiedy na przykład jesienią zeszłego roku „Gazeta Polska Codziennie” ogłosiła, że tupolew został zestrzelony, Kaczyński w ogóle nie zareagował. Teraz po raz pierwszy powiedział tak dobitnie o zbrodni.
Powody były dwa. Z jednej strony prezes PiS znał inne informacje o śladach ładunków wybuchowych we wraku (sławne już amerykańskie badania). Ale z drugiej, udało się w nim wywołać przekonanie: skoro nawet umiarkowana, nie kierowana przez zwolennika PiS „Rzepa” podaje coś takiego, trzeba wreszcie ogłosić całą prawdę. Wypowiedź Kaczyńskiego okazała się przedwczesna, a prokuratorom łatwo było podjąć polemikę nie tylko z gazetą. Można nawet podejrzewać, że ich zwłoka ze zwołaniem dającej odpór konferencji była podyktowana oczywistym celem: dać liderowi PiS mówić jak najdłużej i jak najostrzej.
Zarazem gdyby skutkiem tej publikacji była kolejna, definitywna już zmiana w „Rzeczpospolitej”, czy szerzej w wydawnictwie Grzegorza Hajdarowicza, upolowano by równocześnie dwa niesłychanie tłuste okazy. Stąd też Jacek snuje rozważania o informacji podrzuconej usłużnie Gmyzowi w nieco zniekształconej, podrasowanej postaci.
Czy tak jednak było? Znam głównych bohaterów zdarzeń, ale nie jestem niczego pewien. Rzeczywistość nie zawsze układa się według spójnych, łatwych do objaśnienia scenariuszy.
Przypomnijmy choćby to, co mówi prof. Andrzej Zybertowicz. A może ci co informowali Gmyza, nie kierowali się wcale chęcią wprowadzenia kogoś na minę? Może przeciwnie, chcieli zaalarmować opinię publiczną wynikami badań, które wskazują możliwość obecności ładunków wybuchowych, bo kolejne kroki budzą w nich obawy. Przypomnijmy: próbki są na razie w Rosji. A ostateczne wyniki badań laboratoryjnych łatwiej „skręcić”. Zachowanie urządzenia, które „pika” w obecności kilkunastu osób, jest za to faktem bezspornym.
CZYTAJ KONIECZNIE: Detektor. "Bez trudu rozpoznaje trotyl, jest nieomylny. Mieli go także nasi specjaliści badający ostatnio szczątki tupolewa"
I być może gdzieś na styku tych informatorów, też instynktownie podbijających bębenek, dziennikarza i wreszcie gazety powstało przerysowanie. Dodajmy do tego naturalną pokusę każdej redakcji aby uczynić z tekstu wydarzenie. Taki artykuł łącznie z jego tytułem jest zwykle dziełem zbiorowym, każdy dorzuca coś od siebie.
Podkręca się go, czasem po to aby uzyskać większy rozgłos. Ale czasem i dlatego, że tekst złożony z samych zdań warunkowych i przypuszczeń w ferworze dzisiejszej smoleńskiej wojny łatwo zaklasyfikować jako chciejstwo, totalną fikcję, insynuację. Już widzę oczyma wyobraźni zasępione twarze redaktorów z Blumsztajnem, Wrońskim czy Skalskim na czele, snujących takie właśnie zastrzeżenia, gdyby tekst doniósł jedynie o możliwościach i podejrzeniach.
Dlaczego ja, wypowiadający się przeciw zbiorowym spiskowym psychozom, piszę o możliwości „skręcania” jakichkolwiek wyników badań? Wyciągam wnioski z rzeczywistości. Po pierwsze sam fakt pierwszych poważnych oględzin wraku pod kątem obecności śladów po ładunkach wybuchowych dopiero teraz, pokazuje co najmniej grę na czas. Rosjan, ale w ślad za nimi i Polaków. Z wypowiedzi Edmunda Klicha cytowanej przez PAP wynika, że komisja Millera w ogóle takich badań sama nie przeprowadziła – zdając się na stronę rosyjską. Choć minister Miller twierdził przed kamerami co innego.
Ale jest coś jeszcze. To publicysta „Polityki” Adam Szostkiewicz zapytał kiedyś retorycznie w TVN 24: A co, jeśli trafilibyśmy na ślad winy rosyjskiej? Odpowiedź była jasna, choć tylko sugerowana: powinniśmy sprawę wyciszyć. W interesie samej Polski.
Myślę, że takie rozumowanie nie jest obce polskim władzom, i myślę, że mają one wszelkie instrumenty aby nakłonić do niego również prokuraturę. Piszę to jako człowiek, który wciąż nie ma stuprocentowej pewności, co naprawdę się 10 kwietnia 2010 roku stało, a do teorii wybuchu jest przekonany jeszcze mniej.
I na koniec: Tomaszowi Wróblewskiemu i Cezaremu Gmyzowi należy się nasza obrona. Czy popełnili błąd czy nie, zapłacą być może cenę odwagi podjęcia tematu, który jest dziś zakrzykiwany szczególnie brutalnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/143651-ukarac-gmyza-i-wroblewskiego-wzywa-caly-swiat-brakuje-jeszcze-masowek-i-kolejnych-mowcow-pietnujacych-z-kartki-imperializm
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.