Swój dzisiejszy felieton w „Rzeczpospolitej” poświęciłem pedagogice, jaką zafundowały Polakom rozmaite postaci przy okazji afery z filmem BBC. Zakończyłem go jednak dwuznacznie:
„Ale ale, prezydent Obama powiedział o „polskich obozach śmierci”. Tylko czekam aż mądra gadająca głowa oznajmi: coś w tym jest, Polacy muszą wreszcie zrozumieć, że…”
Długo nie musiałem czekać. Taka postać znalazła się poniekąd jeszcze tego dnia. Sławomir Sierakowski potrząsnął w telewizyjnym studio „Medalionami” Zofii Nałkowskiej i przeczytał z tej książki zdanie o „polskich obozach śmierci”. A skoro tak mogła pisać zaraz po wojnie polska pisarka, nie ma się o co obrażać. To sprawa czysto językowa, a my jesteśmy przewrażliwieni.
Napisałem „poniekąd”. Bo jednak Sierakowski nie obwieścił (na razie?): jest coś na rzeczy z tymi obozami, uderzmy się w piersi. Jego argument jest jednak całkiem chybiony. Nałkowska nie powtarzała tej formułki jako etykietki. A napisała o „polskich obozach śmierci”, bo dla niej jest naturalne, że ofiarami w tych obozach byli Polacy. Przedstawia ich jako ofiary zagłady na równi z Żydami.
Dziś na Zachodzie tak zwana „zagłada” jest sprowadzana do męczeństwa Żydów. To zrozumiałe, bo Żydzi jako ofiary zdecydowanie przeważali, a ich naród poddany był najbardziej planowemu dziełu wyniszczenia. Ale w tym kontekście Polska staje się jedynie miejscem zbrodni, a Polacy niemymi świadkami, a niekiedy nawet współwinnymi (takie tezy się pojawiały – od filmu „Shoah” Lanzmanna po książki Grossa). W takiej sytuacji kanoniczna wersja „niemieckie nazistowskie obozy śmierci” wynegocjowane przez Polskę z UNESCO w czasach, kiedy ministrem kultury był Kazimierz Ujazdowski, są kluczem do nieprzekręcania naszej historii. Nie było tego problemu w czasach Nałkowskiej, jest dzisiaj.
Najsmutniejsze jest to, że Sierakowski to doskonale wie. Jeśli czegoś takiego dowodzi, to po to aby się odróżnić od „przewrażliwionej większości”. Zademonstrować, że jest człowiekiem nowego typu, nieobciążonym „narodowym kompleksem”. Uważam to za teatr i to teatr szkodliwy. Zwłaszcza jeśli takie postawy staną się powszechniejsze.
Co powiedziawszy, przejdę do myśli ogólniejszej: w tej sprawie od siebie powinniśmy wymagać znacznie więcej niż od prezydenta Obamy. Co do niego mam wrażenie, że prezydent Komorowski zareagował o pół tonu za nisko (bo politycy powinni hałasować, a nie zaczynać od tego, ze tak naprawdę nic się nie stało). Ale z kolei Jarosław Kaczyński użył tonu zbyt głośnego. O „obrazie Polaków” można mówić wtedy, gdy mamy do czynienia z premedytacją.
Amerykańscy politycy, nawet najlepiej wykształceni, zawsze wyróżniali się dezorientacją w sprawach europejskich. Przed drugą wojną najwybitniejsi dziwili się europejskim konfliktom nie pojmując o co w nich chodzi. Po wojnie byli zmuszeni się zagłębić w Europę, ale zrobili to bardzo powierzchownie. Oni na nas patrzą z perspektywy oddzielnego kontynentu. Ich stany są dla nich odpowiednikami naszych państw, a ich problemy zajmują ich dużo bardziej. Przykro mi, ale to się nie zmieniło.
Nie znaczy to, że nie trzeba im pewnych prawd próbować wbijać do głowy. Trzeba – podzielam tu opinię Jacka Karnowskiego, to wręcz okazja żeby to sobie powiedzieć. Ale więcej pretensji niż do Obamy, któremu ktoś coś napisał, bo tak mówią wszyscy, mam do Polaków. Od Adama Rotfelda, który mógł swoje krótkie wystąpienie poświęcić na grzeczną korektę. Po Sierakowskiego, który zaczyna się popisywać. Oby nie poszli za nim inni.
Można też mieć żal, choć innego typu, do amerykańskiej Polonii. Gdyby była potężnym lobby, Obama, już po odkryciu swojej gafy a przed wyborami zrobiłby wszystko aby ją udobruchać. Ale jest wielomilionową, bardzo skłóconą społecznością, którą wszyscy lekceważą. Która nie umie forsować swoich ludzi i swoich spraw. I to jest bardzo smutne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/133499-trzeba-w-sprawie-obozow-smierci-kolatac-ale-realny-zal-mam-nie-do-obamy-a-do-polakow-ktorzy-cos-w-tej-sprawie-zaniedbali