Gdyby szukać jednego słowa, które najlepiej oddawałoby to, co najbardziej odróżniało Zbigniewa Romaszewskiego (i jego żonę Zofię, bo państwo Romaszewscy zrośli się z sobą do tego stopnia, że trudno rozpatrywać ich osobno) od reszty polskiego świata politycznego, w tym od wielu ich danych kolegów, to byłaby to staromodna kategoria: przyzwoitość.
Przyzwoitość, rozumiana w najprostszy sposób: pewnych rzeczy nie robi się, i już.
Na przykład, nie traktuje się polityki jako gry o karierę, stanowiska i pieniądze. Tylko jako publiczną służbę.
Gdy rozmawiałem z Senatorem dla potrzeb przygotowywanej wspólnie książki opowiedział mi, jak w 1990 r., po pierwszej turze wyborów prezydenckich, wprosił się do Wałęsy, żeby ostrzec go, by czegoś tam nie robić, bo efekt może być fatalny. Wałęsa nie wiedział z czym Romaszewski przychodzi, i nie czekając, aż jego gość przemówi, zaczął: „dobra jest, nie zapomnę o tobie”. Był pewien, że Romaszewski przychodzi z prośbą o jakieś stanowisko, i ze zdumienia niemal rozdziawił usta słysząc, że nie, że chodzi o coś merytorycznego… Całe publiczne życie państwa Romaszewskich jest pełne takich nieporozumień
W ich służbie sprawie publicznej liczyły się wartości ideowe, ale przede wszystkim czynnik konkretny. Czyli los ludzi. A zwłaszcza – tych z dołu drabiny społecznej.
Zbigniew Romaszewski przeniósł do współczesności to, co najcenniejsze w tradycji dawnej Polskiej Partii Socjalistycznej. Czyli wrażliwość społeczną i patriotyzm w wersji niegdysiejszej lewicy niepodległościowej.
Tę prawdziwą wrażliwość społeczną, a nie tę udawaną przez dawnych „właścicieli Polski Ludowej”. Tę odrzuconą jako niepotrzebne obciążenie przez bardzo wielu dawnych działaczy opozycji demokratycznej, którzy w ‘89 roku wysiedli z tramwaju „Solidarności” na przystanku Niepodległości. Przy okazji uznając tych, którzy do wczoraj w największej mierze dźwigali na sobie ciężar walki z dyktaturą, a którym do wczoraj podlizywali się w sposób bezwstydny, za nawóz historii. Za paliwo, którego przeznaczeniem jest spłonąć w kotle liberalnego Parowozu Dziejów.
I patriotyzm, nie mający nic wspólnego ani z nacjonalizmem (Romaszewski jako fizyk spędził długi czas w Moskwie i wracał tam chętnie, przyjaźnił się z rosyjskimi dysydentami, był miłośnikiem rosyjskich bardów; jeszcze na miesiąc przed śmiercią bawił na kijowskim Majdanie) ani z patriotyczną tromtadracją, bliską wielu na prawicy. Był to patriotyzm żarliwy, ale oszczędny w deklaracjach. Objawiany bardziej działaniem, a mniej – hałaśliwymi deklamacjami, których po prostu bardzo nie lubił. Choć je znosił, bo wiedział, że dla ludzi o innej niż jego wrażliwości bywają one istotne.
I ta wrażliwość społeczna, i ten patriotyzm, i ta przyzwoitość spowodowały, że już w ’89 roku Romaszewski stał się zaciętym przeciwnikiem realizowanego modelu przekształceń gospodarczych. Dlatego, że niósł on ze sobą masę niezawinionej ludzkiej krzywdy. I dlatego, że jego nieodłączną częścią było rozkradanie Polski, rozkradanie wspólnej własności przez elity. Romaszewski, ze swoją przeszłością, usytuowany wówczas w centrum zwycięskiego obozu mógł wziąć poczesny udział w tym procederze. Nie wziął, zwalczał go ze wszystkich sił i na tym tle poróżnił się z wieloma dawnymi przyjaciółmi. Bo tak kazało mu jego poczucie przyzwoitości. Bo takich rzeczy się po prostu nie robi.
Jego życie jest bardzo koherentne. Jako kilkuletnie dziecko przeszedł Powstanie Warszawskie. Wywieziony z rodzicami do obozu, stracił ojca. Po powrocie mieszkał z matką u stryja, na proletariackich warszawskich Szmulkach. Potem uznał za swoją tradycję rodzinną żony – wnuczki działaczy niepodległościowej PPS, parlamentarzystów tej partii.
„Czerwony Radom pamiętam siny, jak zbite pałką ludzkie plecy,
Szosę E-7, na dworcach gliny, jakieś pieniądze, jakieś adresy.
Strach w ludzkich oczach, upokorzenie, w spotniałych palcach świstki wyroków’
Pamięć odbitą na ścieżkach zdrowia, listy z więzienia, lekarz, adwokat”
- śpiewał Jan Krzysztof Kelus o akcji pomocy radomskim ofiarom represji ’76 roku. Akcji, której szefem szybko stał się Zbigniew Romaszewski wraz z żoną Zofią. „Co też tam słychać u Romaszewskich?” – pyta Kelus, sam uczestnik tych działań pod koniec tego, napisanego w 1981 roku utworu.
Potem było Biuro Interwencji KSS KOR – pomoc represjonowanym, krzywdzonym przez władze, gnojonym bynajmniej nie zawsze z przyczyn politycznych. Potem była „Solidarność”. Było podziemie stanu wojennego. Było więzienie. Była wreszcie wolna Polska. Wolna Polska, w której tak wiele, za wiele było nieprawości i krzywdy. Której Romaszewscy dalej przeciwstawiali się uporczywie i zawzięcie. Pochylając się nad krzywdą konkretnych, małych ludzi. Próbując pomóc. Walcząc o nich.
„I tylko nie wiem czy będę umiał
Znowu pojechać szosą E-ileś
Gdy przyjdzie pora i co odpowiem
Gdy ktoś mnie spyta "Gdzie wtedy byłeś?””
- tak Kelus kończył swoją balladę o Radomiu.
Zbigniew Romaszewski jeździł tymi szosami E-ileś do końca.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/185602-umial-pojechac-szosa-e-iles-przeniosl-do-wspolczesnosci-to-co-najcenniejsze-w-tradycji-dawnej-polskiej-partii-socjalistycznej-czyli-wrazliwosc-spoleczna-i-patriotyzm-w-wersji-niegdysiejszej-lewicy-niepodleglosciowej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.