Publikujemy fragment książki "Pierwsze Podejście" Krzysztofa Czabańskiego. W grudniu 1981 r. autor jako dziennikarz "Tygodnika Solidarność" był obecny na posiedzeniu Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" w Stoczni Gdańskiej.
Była druga w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., kiedy Krzyś Wyszkowski, niejako puentując swój własny wywód o dojściu przez Związek do ściany dogmatyzmu i pychy władzy, wzniósł śliwowicą toast za śmierć „Solidarności”.
Siedzieliśmy w barku sopockiego „Grandu”. Od lewej: Wyszkowski, Jan Strzelecki, Tadeusz Mazowiecki i ja. Upiorna, hałaśliwa muzyka zagłuszała naszą rozmowę. Co gorsza, stołek, na którym siedziałem, był zdezelowany, obniżony o pół metra – ledwie wystawałem ponad kontuar, a słowa przelatywały nad moją głową. Niewiele więc słyszałem z tego, co kto mówił. Uśmiechałem się głupawo, kiwałem głową i co pewien czas wznosiłem kieliszek do góry. Wszyscy byliśmy znużeni obradami Komisji Krajowej. Mazowiecki za- proponował tę – jak się później okazało: zbawienną – śliwowicę; dzięki niej mogliśmy przetrwać kilkanaście najbliższych godzin w stosunkowo niezłej formie. W parę minut po toaście Krzysia, do baru wpadło kilku młodych mężczyzn, krzycząc: „Nasi” obstawili hotel! Zomo przyjechało! Już są skurwysyny! Błyskawicznie znaleźliśmy się na górze w pokoju Mazowieckiego. Widok z okna na plażę nie był zachęcający: łokieć przy łokciu stali milicjanci uzbrojeni po zęby, w hełmach i z wielkimi tarczami. Szczelnym kordonem obstawiono cały hotel. Na korytarzach hotelowych skrzykiwali się ludzie z „Solidarności”.
Postanowiliśmy być wszyscy razem, po kilkanaście osób w pokoju – lepiej, żeby nie brano nas pojedynczo. Przypomniałem sobie, jak kilka godzin temu, podczas obrad KK, Konrad Maruszczyk, sekretarz gdańskiego Zarządu Regionu, zadzwonił do wojewody Kołodziejskiego z pytaniem, co mają oznaczać ruchy wojska i policji? „Ach, to nic, nic – uspokajał wojewoda – to tylko milicja przeprowadza akcję „Pierścień-3”, wymiatanie melin itp. To tylko to.” – „A przy którym numerze nas zwiniecie? – zażartował Maruszczyk. – Pierścień piętnaście czy dwadzieścia?” Obaj się zaśmieli i odłożyli słuchawki. No, więc zaczęła się akcja „Pierścień” i byliśmy już w środku obławy. Ciekawe zresztą, że nikt nie wydawał się być zaskoczony. O informacjach, dotyczących ruchów wojska i policji już wspomniałem. Około godziny 11 wieczorem przerwano w Gdańsku łączność telefoniczną i teleksową. Pamiętam jak na sali KK podbiegł do mnie Janek Walc i krzyknął, że zdołał przekazać do Warszawy jedynie część zasadniczej uchwały KK. „Śpijcie spokojnie” – życzył ironicznie Wałęsa zebranym na zakończenie obrad, po przypomnieniu informacji o podejrzanych manewrach milicji... W pokoju Mazowieckiego usiłowaliśmy zrozumieć, co się stało i co się stanie. Radio podawało jedynie wiadomości z zagranicy, co zresztą było nader podejrzane. Najwięksi optymiści uważali, że to jedynie demonstracja siły, że pod pretekstem akcji „Pierścień”, członkom KK zostanie uwidocznione jak ich łatwo zgarnąć, uziemić. Jednak hipoteza ta nie osta- ła się próbie chłodnej analizy. Zbyt wielką machinę puszczono w ruch – sądząc i z widoku za oknem, i z zerwanej łączności – żeby miała to być tylko demonstracja. Skrajni pesymiści sądzili, że zostaniemy wsadzeni na łodzie i wywiezieni w morze; do Szwecji – podpowiadali optymiści. Przeważył wreszcie pogląd centrowy, że zostaniemy aresztowani, i że równolegle aresztowania odbywają się w całej Polsce. Cały czas wisiało w pokoju pytanie: czy ci za oknem to Rosjanie czy Polacy? Najprzytomniej w tej sytuacji zachował się Karol Modzelewski, który zamiast tracić czas na bezpłodne dyskusje, po prostu się wykąpał. Tymczasem, powoli, ale systematycznie, milicja wkraczała do hotelu. Najpierw obsadziła schody i korytarze na parterze, następnie uzbrojeni zomowcy obstawili poszczególne piętra. Dopiero wówczas zaczęto prze- szukiwać pokoje. Do pokoju Mazowieckiego, milicja wtargnęła parę minut przed czwartą rano. Nie doczekaliśmy więc kolejnych wiadomości radiowych. Zresztą, najważniejsze zdarzenia działy się na naszych oczach. Błyskawicznie zaniebieścił się pokój. Zomowcy, w hełmach, z całym rynsztunkiem bojowym poza tarczami, nerwowo wbiegli do środka. Stanęli przy drzwiach, w rogach pokoju, pod ścianami. Krzyczeli, żeby nikt się nie ruszał i nikt nic nie mówił.
Mężczyzna w mundurze kapitana milicji, w asyście dwóch cywili, zażądał od nas dowodów osobistych. Zebrał je wszystkie, zaczął przeglądać i wyczytywać nazwiska. Po przeczytaniu nazwiska, wpatrywał się badawczo w delikwenta. Kapitan sprawiał wra- żenie, jakby doskonale znał osoby, których nazwiska odczytywał. Wyszkowskiemu wypadła z ręki fajka i potoczyła się gdzieś pod fotel, na którym siedziałem. Uniosłem się, żeby jej poszukać, ale zomowiec stojący za mną krzyknął: „nie ruszać się!” i siłą osadził mnie w miejscu. Zabroniono nam rozmów. Po kilku minutach ciszy – a policjanci niczego nie wyjaśniali, choć trzeba przyznać, że nikt ich o nic nie pytał – kapitan zaczął wysyłać pojedynczo zatrzymanych, każdego z dwójką zomowców, do ich pokoi. Gdy przyszła na mnie kolej, zabrałem rzeczy, założyłem kurtkę i wyszedłem. Usłyszałem jeszcze jak Mazowiecki mówi: „Niech ktoś z nim idzie, niech nie zostaje sam!” Zomowcy doprowadzili mnie do pokoju, a po chwili z kolejną dwójką milicjantów pojawił się Jan Strzelecki. Milicjanci przeszukali pokój, w którym mieszkałem razem ze Strzelec- kim i Józkiem Duriaszem (udało mu się uniknąć aresztowania i wrócić w niedzielę rano do Warszawy). Obejrzeli balkon, szafę i łazienkę. Pod łóżka nie zaglądali. Następnie Janka i mnie sprowadzili na dół. Przy wyjściu z hotelu ugięły się pode mną kolana. Zobaczyłem stojący na drodze szpaler zo- mowców z pałkami. Nie była to jednak „ścieżka zdrowia”, tylko obstawa drogi do suki. W suce zmieściło się nas ośmiu aresztowanych plus ośmiu policjantów. Zakładano kajdanki, ale nie dla wszystkich starczyło (jak się później okazało, tak było i w innych sukach). Największe wrażenie zrobił na mnie widok „jastrzębia” Strzeleckiego z kajdankami na rękach. Z przodu, na ukos przede mną, siedział Karol Modzelewski, też w kajdankach. Widziałem go kątem oka, jak palił spokojnie papierosa, co pewien czas unosząc do góry srebrzyste bransoletki. Czy myślał o marcu ’81, o swojej dymisji i o tym, że wtedy właśnie – jak głosił – szansa była największa i trzeba było uderzyć? Czy myślał o tym, że Związek przegrał w marcu ’81, wycofując się ze strajku generalnego? Zomowcy nie mówili nam, gdzie nas wiozą. Nie bronili nam palenia ani rozmów. Byli spokojni, wręcz grzeczni. Ani słowem nie wspomnieli o stanie wojennym – zapewne sami nie wiedzieli. Tak, jak nie wiedzieli kogo wiozą. Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach jazdy, suka zatrzymała się.
Byliśmy na jakimś dziedzińcu. I znowu szpaler milicjantów. Podtrzymywanie przy wychodzeniu z suki – „panu niewygodnie, pan jest w kajdankach”. Ani jednego obelżywego słowa, ani jednego gwałtownego gestu. Wprowadzono nas do podziemi budynku, do dużej, ponurej sali. Tam pod ścianami stało kilkunastu naszych kolegów, każdy w asyście dwóch milicjantów. Nas także ustawiono wzdłuż ściany, zdjęto kajdanki. Stopniowo sala zapełniała się znajomymi, kolegami. Stopniowo też uzbrojonych zomowców zaczęli wymieniać młodzi chłopcy w drelichowych mundurach (adepci ZOMO?). Po dwóch godzinach byliśmy w komplecie. Zmienił się nastrój, z ponurego, sztywnego rygoru, kiedy to nie można się było ruszyć spod ściany, z nikim rozmawiać, palić, ani siedzieć, na nieco swobodniejszy – zaczęliśmy się grupować, komentować to, co zaszło, siadać na podłodze, ba, nawet palić, chociaż tego zakazu milicjanci bronili najdłużej. Zomowcy czytali „bibułę”, której każdy z nas miał pełno w torbie. Widok jak z upiornego kabaretu. Ludzie zachowywali się spokojnie. Tylko muzyk z „Grandu”, przypadkowo razem z nami zwinięty, to histerycznie zawodził, to płakał, to przeklinał. On naprawdę niczego nie rozumiał. Świtało już, kiedy na sali zaczęli pojawiać się esbecy i pojedynczo wywoływać poszczególne osoby. Wywołany brał swoje rzeczy, wychodził i już nie wracał na salę.
Rulewski wyszedł z okrzykiem: „Trzymajcie się chłopcy. Nie damy się!” Seweryn Jaworski, wychodząc wzniósł triumfalnie pięść do góry. Miałem nieodparte i dokuczliwe wrażenie, że zapomniałem czegoś ważnego, najważniejszego powiedzieć najbliższym mi osobom. Nie wiedziałem czy i kiedy ich zobaczę. Czułem tylko pustkę urwanego nagle życia codziennego. Część ludzi położyła się na podłodze i spała. Henryka Wujca trudno było dobudzić, gdy po niego przyszli. Mnie wywołano z sali około 8-9 rano. Zaprowadzono na górę do jakiegoś pokoju, stały tam dwa biurka i kanapa, na której leżał jakiś płaszcz i spał jeden esbek. Jakiś cywil spisał z dowodu moje dane personalne i zrewidował torbę, kurtkę, kieszenie. Zabrano mi wszystkie notatki, papiery i część gazet, a także kieszonkowy kalendarz, znaczek „Solidarności” itp. Ten, który mnie rewidował, był niski, krępy, tęgawy o pucołowatej twarzy pijaczka dworcowego, drugi stojący obok, ma twarz pociągłą, ciemne włosy i wygląd smutnego studenta, takiego rzetelnego, któremu niezbyt idzie w nauce.
Pucołowaty przeglądał moje gazety i z okrzykiem: „to nielegalne, to nielegalne” zabierał. Wreszcie nie wytrzymałem: – Panie, do wczoraj wszystko było legalne. Patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem, wreszcie mruczy: – Ma pan rację – i przestał grzebać w stosie gazet. Ale tych, które zabrał, już nie oddaje. – Niech pan powie – zwrócił się do mnie pucołowaty – czy byliście zaskoczeni? Nim zdążyłem się odezwać, drugi esbek, ten „poważny”, rzucił się na pucołowatego: – A ty, ty – krzyknął – co? nie byłeś zaskoczony?! Zapadła cisza. Słyszę cicho grające radio. Nagle zapowiedź przemówienia Jaruzelskiego. Esbecy nastawiają radio głośniej i pozwalają mi, zapewne specjalnie, wysłuchać tej mowy. Gdy generał skończył gadać, pucołowaty pyta: – No i co teraz będzie, jak pan myśli? Co będzie? – Po- ważny milczy i obaj z pucołowatym wpatrują się we mnie badawczo. – A panowie jak myślą? – odrzucam pytanie najprostszym dziecięcym sposobem. – Myślicie, że co będzie? Nie boicie się? Bo ja się boję. Znów zapadła cisza. Esbecy patrzą przed siebie, wreszcie pucołowaty wzdycha i mówi wolno wstając: – No, to idziemy. Sprowadza mnie do podziemi. Koniec rewizji i „przesłuchania”. Na dole wprowadzono mnie do innej sali, gdzie już siedzieli wszyscy wywołani uprzednio, między innymi członkowie Prezydium KK, członkowie KK, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski... Grupka zomowców stała w jednym rogu sali, nie wtrącając się do niczego. Tylko przy drzwiach, wewnątrz i na zewnątrz, stały uzbrojone warty. W sali panował nastrój klubu towarzyskiego. Byłem pierwszym, który przyniósł wiadomość o przemówieniu Jaruzelskiego.
Musiałem kilkakrotnie opowiadać, co zapamiętałem. – O, załatwiono postulat Związku o abolicji, słyszysz Jacek – zwrócił się ktoś do Kuronia. Znowu dyskusje, prognozy. Ludzie spoza KK, zwłaszcza ci młodzi z prasy związkowej, twierdzą stanowczo, że od poniedziałku zacznie się strajk generalny. Działacze są ostrożniejsi w opiniach. Niektórzy sądzą, że przyjdzie posiedzieć co najmniej rok. Kilka osób, między innymi Stanisław Wądołowski, wdaje się w rozmowę z grupą uczniów (?) ZOMO. Młodzi chłopcy wyglądają na mocno przestraszonych, speszonych, odpowiadają monosylabami. – Coście zrobili? – mówi Wądołowski. – Czy wy wiecie, kogo my reprezentujemy? Chcecie walczyć z całym narodem? Zomowcy milczą. Wreszcie odzywa się jeden, kędzierzawy blondyn, agresja bije z każdego jego ruchu i słowa: – Jesteście wrogami socjalizmu. To kontrrewolucja. – Co?! – krzyczy Wądołowski. – Tu, patrz tu, mam blizny, strzelano do mnie w siedemdziesiątym w stoczni szczecińskiej. Teraz znowu będzie- cie strzelać? No, to strzelajcie. Rozmowa jest bezcelowa, urywa się. Stopniowo w naszym „klubie” zjawiają się następni koledzy, już po rewizji i spisaniu personaliów. Okazuje się, że esbecy działają niekonse- kwentnie. Niektórzy zabierają wszystko: czysty papier i notatki, gazety, książki, znaczki „S”, żyletki, noże itp. Inni – właściwie niczego nie rusza- ją; jeszcze inni – zabierają tylko „bibułę”. W pewnym momencie Antoni Tokarczuk rzuca hasło głodówki – aż do zwycięstwa – i kładzie się na podłodze. – Tak, tak – podchwytuje Jan Łużny – słusznie Antoś, ogłaszamy głodówkę... aż do pierwszego posiłku. Gruchnął śmiech, Tokarczuk niechętnie podniósł się z podłogi. Rozmowy zamierają, mija poranne ożywienie. Ludzie leżą lub siedzą na podłodze (w sali nie ma żadnych mebli), część śpi.
Brakuje papierosów, nie dano nam też niczego do picia czy do jedzenia. Około południa na sali zjawia się dwóch esbeków, jeden trzyma w ręku listę. Procedura jak w poprzednich wypadkach. Esbek czyta imię, nazwisko, każe wziąć rzeczy i wyjść. Wyczytany podchodzi do drzwi, tam dwóch uzbrojonych zomowców bierze go między siebie i wychodzą. Gdy zomowcy wracają, esbek czyta kolejne nazwisko. Po wyprowadzeniu około 20 osób, w tym wszystkich członków Prezydium KK, niektórych członków KK (m.in. Karola Modzelewskiego, Seweryna Jaworskiego i Jana Łużnego), a także Jacka Kuronia, esbecy wychodzą. Zostajemy w o połowę uszczuplonym gronie. Kolegów chyba gdzieś wywieziono? Mniej więcej około 15-tej w „klubie” znajdują się już wszyscy przywiezieni do koszar poprzedniej nocy, poza nieszczęsnym muzykiem z „Grandu”.
Od Tadeusza Mazowieckiego i Jana Strzeleckiego, których najdłużej trzymano w poprzedniej sali, dowiadujemy się o tzw. deklaracjach lojalności. Okazuje się, że Mazowieckiego i Strzeleckiego zaprowadzono na rewizję i spisanie personaliów w inne miejsce niż nas wszystkich. W pokoju na I piętrze rozmawiało z nimi dwóch cywilów, wyglądających bardziej na oficerów wojska niż policji. Proponowali podpisanie papierka-zobowiązania do zaprzestania działalności na szkodę Polski Ludowej. – Czy ja prowadziłem działalność na szkodę Polski Ludowej? – spytał Jan. – Ależ nie, nie, panie profesorze – zaprzeczali gorliwie cywile. – My znamy pana wspaniały dorobek naukowy. Nam chodzi jedynie o to, żeby pan wykazał zrozumienie sytuacji, realizm w myśleniu. Mazowiecki i Strzelecki, oczywiście, odmówili podpisania takich de- klaracji. Cywile bardzo żałowali, poprosili o rozsądek i przemyślenie. Papierosów już prawie nie ma, chce się pić i jeść. Coraz wścieklejsi miotamy się po sali. Dopiero teraz spisujemy w kilku egzemplarzach listę naszych nazwisk, adresów, telefonów. Kto pierwszy wyjdzie, ma zawiadomić rodziny. Wszyscy stawiamy na Janka Mystkowskiego, operatora telewizji amerykańskiej NBC, który wraz ze sprzętem siedzi cierpliwie pod ścianą (okazało się jednak, że Janek był internowany jeszcze przez trzy miesiące). Dręczy nas niepokój o rodziny, bliskich. Sami dobrze wiemy, że na razie nic się nam strasznego nie stało, ale czy oni to wiedzą? Przecież nikt nie wie, co naprawdę kryje się za określeniem „internowanie”.
Mogą sobie wyobrazić wszystko, co najgorsze. Spokojem emanuje Mazowiecki. Jest bardzo opiekuńczy i troskliwy wobec innych; działa kojąco. Strzelecki wygląda na nader zaciekawionego sytuacją, w jakiej się znalazł. Krzyś W. tryska wisielczym humorem. Dobrze po 15-tej na salę wchodzi esbek i wywołuje Mieczysława Ziaję, członka KK, bez rzeczy. Ziaji nie ma około pół godziny. Wreszcie wraca, mówi, że podsuwali mu deklarację lojalności, ale odmówił podpisania. Około piątej po południu buntujemy się i piszemy protest przeciwko warunkom internowania, domagając się jedzenia i picia. Protest, podpi- sany przez wszystkich, wręczamy podoficerowi milicji, który stoi przy drzwiach. Ten jest wyraźnie zaskoczony, nie wie co zrobić z kartką. Nic nie mówi, wreszcie znika za drzwiami.
Po minucie wpada na salę esbek i mówi: – Bardzo państwa przepraszam, ale my nie byliśmy przygotowani na przyjęcie... (tu zawiesza głos, jakby chciał powiedzieć: „szanownych gości”). Sami nic nie mamy do jedzenia, ani do picia. Jednocześnie chciałbym państwu wyjaśnić, że nie jesteście internowani, nie, nie jesteście internowani, podkreślam z naciskiem, tylko zatrzymani do wyjaśnienia. Nic więcej – zatrzymani do wyjaśnienia. Proszę nas zrozumieć, sądziliśmy, że będziecie od razu stąd przewiezieni. Sami się dziwimy, że to trwa tyle czasu. Ale postaramy się coś zorganizować. Znika za drzwiami. Po 20 minutach na sali pojawiają się zomowcy w białych kitlach, z talerzami pełnymi kanapek z kiełbasą i kotłem her- baty. Protest okazał się zwycięski! Jemy a zwłaszcza pijemy łapczywie. Humory mamy lepsze. – Za rok – mówi ktoś – wmurujemy w tej sali tablicę upamiętniającą pierwszy zwycięski protest „S” w czasie wojny. Robimy zapas kanapek na później. Nie wiadomo, kiedy znowu dostaniemy coś do zjedzenia. Około 18-tej na salę wchodzi esbek i wywołuje Ziaję, każąc mu wziąć rzeczy. Ten bez słowa wychodzi. Na wolność? Pamiętam, że nieco wcześniej do drzwi wejściowych wywołano Mazowieckiego i Strzeleckiego. Tam spytano się ich, czy nie mają czegoś do powiedzenia panom na górze. Nie? Na pewno nie? Acha, no, to trudno. Na tym się „rozmowa” skończyła.
Znowu wdajemy się w rozmówki z zomowcami. Tego agresywnego politruka już nie ma. Chłopcy są osowiali, znużeni, przestraszeni. Boją się poniedziałku. – Najlepiej byłoby – słyszę jak mówi jeden do drugiego – wyjechać teraz gdzieś w Bieszczady i ukryć się w jakiejś norze. Wieczorem zaczynamy się niecierpliwić. Czy mają zamiar trzymać nas tu kolejną noc? To niech dadzą łóżka. Mówimy o tym podoficerowi przy drzwiach, ale ten milczy. Może napisać kolejny protest? Przed ósmą wieczór na sali znowu pojawia się esbek. – Mam dla państwa dobrą wiadomość – mówi. – Niebawem zostaniecie stąd przewiezieni. – I znika za drzwiami. Najzabawniejsze, że rzeczywiście uważamy to za dobrą nowinę. Ktoś wyjmuje z torby radyjko tranzystorowe, które udało mu się ukryć podczas rewizji. Usiłujemy złapać „Wolną Europę” albo jakąś inną stację z Zachodu. Straszne zakłócenia, docierają do nas jedynie strzępki zdań pełne oburzenia – nic więcej. O 22-giej słuchamy wiadomości z Warszawy.
Przemówienie Jaruzelskiego, pełen tekst dekretu. W ciszy sali łoskocze jak upiorny refren zwrot: „Od dwóch lat do kary śmierci, od dwóch lat do kary śmierci...”. Jest już blisko północ, nie wierzymy w wyjazd i zastanawiamy się jak sobie zorganizować spanie w takich warunkach. Nagle na sali zjawia się dwóch esbeków, jeden z jakimś papierem w ręce. Widomy to znak trans- portu. I znowu procedura jak poprzednio. Wyprowadzają pojedyńczo. Nikt się z nikim nie żegna, zaraz spotkamy się w budzie. Jednak, gdy na sali zostało już tylko sześć osób, esbek chowa listę i mówi: – Musicie poczekać, aż wróci samochód, gdyż zabrakło dla was miejsc. Ale to nie potrwa długo, najwyżej godzinkę. Zostajemy sami: Janina Waluk i Jacek Tarkowski (eksperci), Piotr Rychter i Michał Powroźny (członkowie KK), Bogdan Siwek (wiceprzewodniczący ZR z Płocka) i ja. Zastanawiamy się, co to ma znaczyć? Co o tym myśleć? Dlaczego nas rozłączono? Nikt nie wierzy, że zabrakło miejsc, ale nikt też nie sądzi, ze zostanie wypuszczony na wolność. Po dziesięciu minutach na salę wchodzi esbek, trzymając w ręce do- wód osobisty i jakiś formularz (deklaracja lojalności?). – Pani Janina Waluk – czyta z dowodu. – Proszę wziąć rzeczy i wyjść. Jest pani wolna. – Jak to?! – niemal krzyczy Janka. – Nigdzie nie pójdę, nie zostawię kolegów. I niczego nie podpiszę. – A czy ja mówię, że ma pani cokolwiek podpisywać. Proszę wziąć rzeczy i wyjść. Janka jeszcze się opiera, ale zmuszamy ją, żeby ubrała się i wyszła. – Jedź – mówimy. – Zawiadom rodziny, znajomych, opowiedz jak było. Wreszcie, ociągając się, Janka wychodzi. Po pięciu minutach zjawia się kolejny esbek i wywołuje Jacka Tarkowskiego. Jest już dla nas jasne, że jesteśmy zwolnieni i nieprzypadkowo odłączono nas od poprzedniej grupy. Wypuszczano nas pojedynczo, w odstępach 5–10 minutowych. Z każdym, jak się później zgadaliśmy na dworcu Gdańsk Główny, przeprowadzono podobną rozmowę i podjęto próbę wymuszenia podpisu na deklaracji lojalności. U mnie wyglądało to następująco: Zostałem zaprowadzony do pokoju, w którym już mnie rewidowano kilkanaście godzin temu.
Byli w nim ci sami esbecy (ten śpiący gdzieś zniknął). Pucołowaty siedział za biurkiem, trzymając mój dowód osobisty w ręku. Drugą ręką podsunął mi deklarację lojalności. – Proszę podpisać – powiedział. – Nie podpiszę. – Dlaczego? – Nie prowadziłem działalności na szkodę Polski Ludowej... – Nie ma czasu na dyskusje – rzucił szorstko pucołowaty. – Proszę powiedzieć krótko: tak czy nie? – Nie. – Jest pan wolny – mówi znużonym głosem pucołowaty i wręcza mi dowód. Jestem wprawdzie trochę oszołomiony tą „rozmową”, ale upominam się o przepustkę. Jest noc, koniec miasta, godzina milicyjna. Boję się wyjść. Pucołowaty mętnie tłumaczy, że nie ma jakiejś pieczątki, a biura są już zamknięte, więc nie może mi dać żadnego glejtu. Wreszcie pisze na kart- ce jakiś numer, wręcza mi go i mówi: – Jak pana zatrzyma jakiś patrol, niech pan im powie, żeby zadzwonili pod ten telefon. Ociągając się zakładam kurtkę, podnoszę torbę, cały czas myśląc, czy to nie jest jakaś prowokacja. Jeszcze, dla zasady, upominam się o zwrot skonfiskowanych rzeczy, ale esbecy odmawiają. – No to – mówię – oddajcie chociaż kalendarz, bez niego jestem jak bez ręki. – Wykluczone – mówi pucołowaty – właśnie ze względu na kalendarz musimy wszystko zanalizować. Patrzę na szafę, stojącą obok kozetki. Wyobrażam sobie długie szeregi takich szaf wypełnionych papierami zrabowanymi dzisiejszej nocy. Kto i kiedy będzie to analizował?
Wychodzę. Poważny wyprowadza mnie za bramę koszar i wskazuje ręką kierunek na dworzec. Po drodze spotkałem kilka patroli w gazikach, ale nikt mnie nie zatrzymał. Spotkałem również nyskę z grupą plakatową „S”, która naklejała wezwania do oporu. Też nie zwrócili na mnie uwagi. Na pętli tramwajowej dogonił mnie muzyk z „Grandu”, dopiero te- raz wypuszczony. Już otrzeźwiał i opowiedział mi jak z nim było. Otóż, gdy ZOMO obstawiło hotel, a goście wyszli z barku – orkiestra przestała grać. Cała obsługa hotelu postanowiła przeczekać akcję, jedynie nieszczęsny muzyk uznał, że skoro skończył pracę, to może wrócić do domu, do żony w ostatnich dniach ciąży. Zrzucił więc uniform służbowy, założył garnitur, płaszcz i do wyjścia. Wychodzi z hotelu, a tu go zomowcy cap. Zaczął się awanturować, krzyczeć, to oni go pałą, kajdanki i do suki. Tak znalazł się na Kartuskiej poturbowany, bo jeszcze spadł w koszarach ze schodów. Tramwaj dojechał do dworca.
Rozstałem się przyjaźnie z muzykiem i spotkałem kolegów. Jak się okazało, Janina, Jacek, Bogdan i ja nie podpisaliśmy deklaracji, zaś Piotr i Michał podpisali zobowiązanie do przestrzegania prawa, wykreślając zdanie o działalności na szkodę Polski Ludowej. Tej samej nocy wyjechaliśmy z Gdańska do Warszawy. Aż do rana staliśmy ściśnięci na korytarzu pociągu osobowego z Kołobrzegu przez Gdańsk do Warszawy – tłum był taki, że nigdzie ani szpilki włożyć. Radosne i pijane rodziny wracały z przysięgi wojskowej swoich synów, braci, narzeczonych. Był już poniedziałek, 14 grudnia, drugi dzień stanu wojennego.
--------------------------------------------------------------------------------
--------------------------------------------------------------------------------
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/173263-zomo-przyjechalo-juz-sa-skyny-blyskawicznie-znalezlismy-sie-na-gorze-w-pokoju-mazowieckiego-wspomnienia-z-nocy-poprzedzajacej-stan-wojenny