Od 40 do 60 tys. mieszkańców warszawskiej Woli zginęło w dniach 5-7 sierpnia 1944 r. w masowych egzekucjach dokonywanych przez oddziały niemieckie na rozkaz Hitlera w celu "oczyszczenia Warszawy z ludności cywilnej". W tym roku mija 69 lat od tamtych wydarzeń.
Poniższe relacje to fragmenty zeznań osób, które "rzeź Woli" przeżyły. Zeznania zostały złożone przed prokuratorami Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce.
Władysław Pec, kontroler MZK, ur. 23 stycznia 1900 r.
Zeznanie z dnia 29 IV 1947 r.
W dniu 5 sierpnia 1944 r. około 12-tej Niemcy podpalili fabrykę makaronów, zaczęło w piwnicy robić się zbyt gorąco, ludność cywilna wyszła w liczbie 57 mężczyzn i nieco więcej kobiet z dziećmi. Ja i 10 mężczyzn ukryliśmy się jeszcze w piwnicy, po chwili jednak żandarmi przeszukujący piwnicę wykryli nas przy pomocy psa i wyciągnęli na podwórze. (…) Po odejściu kobiet z podwórza nam mężczyznom kazano stanąć pod parkanem murowanym z rękoma podniesionymi do góry, potem nastąpiły salwy z karabinu maszynowego. Strzelający celował w głowę. Otrzymałem postrzał w rękę, w okolicy kostki. (…) Zalała mnie krew z podniesionej ręki i upadłem. Gdy salwy i jęki ucichły, usłyszałem pojedyncze strzały. Żandarmi chodzili pomiędzy trupami, trącali leżących nogą, sprawdzając, czy kto jeszcze żyje, po czym dobijali pojedynczymi strzałami.
Po pewnym czasie leżąc z twarzą zakrytą okrwawioną ręką usłyszałem gwar od strony ulicy, potem salwy, jęki, błagania o litość i pojedyncze strzały. Zorientowałem się, że przybyła nowa grupa do rozstrzelania. Potem przyprowadzono jeszcze pięć razy grupy do rozstrzelania, przywaliły mnie dwa trupy. Egzekucja trwała do godz. 18-tej z przerwami na dobijanie i doprowadzenie coraz nowych grup.
(…) Leżałem pod trupami bez ruchu (bojąc się dobicia) aż do godz. 12 w nocy. Potem, ze względu na to, że panowała cisza, wyczołgałem się z fabryki makaronów do domu przy ul. Płockiej 25, który stał w płomieniach.
Ks. Bernard Filipiuk, ksiądz.
Zeznanie z dnia 20 III 1946 r.
5 sierpnia Niemcy znowu wkroczyli do Szpitala Wolskiego już w większej liczbie (…) rozeszli się po całym szpitalu i pod groźbą karabinów zaczęli z łóżek wyrzucać chorych, kobiety, mężczyzn, wszystkich bez wyjątku.
(…) Na dziedzińcu fabrycznym ustawiono nas po 12 osób. Takich dwunastek naliczyłem sześć w tej partii ludzi, w której ja byłem. (…) Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ks. Żychoniem, który mnie słabego po operacji trzymał cały czas pod rękę - on mnie też za sobą pociągnął.
Od razu zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa, wiedząc, że gestapowiec dobija żyjących. Gdy do mnie podszedł, kopnął mnie w kolana, zaklął i strzelił do głowy z rewolweru - kula przeszła koło ucha. Byłem więc uratowany. Po tym stale rozstrzeliwano następne dwunastki ludzi.
(…) Muszę podkreślić, że nie tylko sami mężczyźni zostali rozstrzelani przy ul Górczewskiej ze mną, ale też były i kobiety, choć zasadniczo gestapowcy wybierali z fabryki samych mężczyzn. Myślę, że były to żony, matki i córki, które przyłączyły się same do swych najdroższych - najbliższych, prowadzonych na śmierć. Chciały widocznie zginąć razem ze swymi ukochanymi. W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała dziecko małe, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to długi czas po rozstrzelaniu kwiliło i płakało, słyszałem to, a jego kwilenie krew mi w żyłach mroziło.
Janina Józefa Mamontowicz, lat 26, zam. ul. Wolska 59, m. 9
Zeznanie z dnia 15 I 1946 r.
W dniu 5.VIII.1944 r. wpadł do naszego domu oddział około 6 uzbrojonych żołnierzy niemieckich rzucając granaty do mieszkań i wołając, by mieszkańcy wychodzili (raus). Wyszłam prowadząc dwóch moich synków, Zygmunta lat 9 i Tadeusza lat 6. (…) Żołnierze zapędzili naszą grupę pomiędzy mieszkaniem dozorczyni a trzepakiem otaczając ja dookoła, ograbili nas z kosztowności. Na środku podwórka ustawili karabin maszynowy, dali do nas salwę. (…) Gdy strzały seryjne umilkły, posłyszałam pojedyncze strzały z pistoletu.
Zobaczyłam, iż żołnierze chodzą pomiędzy zwłokami dobijając z pistoletu lub kolbą karabinu żyjących jeszcze, którzy poruszali się lub jęczeli. Syn mój Zygmunt musiał się poruszyć, ponieważ, już odchodząc od miejsca, gdzie leżeliśmy, żołnierz niemiecki strzelił mu dwa razy w skroń, po czym syn mój skonał.
Zaraz po odejściu żołnierzy podniosłam się razem z synem Tadeuszem, który także żył i nie był ranny. (…) W grupie ocalałych po egzekucji przeszłam na II piętro naszego domu nr 23 przy ul. Płockiej. Znajdowało się tam w pewnej łazience okno wychodzące na teren sąsiedniej posesji fabryki makaronów i cykorii, mieszczącej się przy ul. Wolskiej 60. Wyskoczyłam oknem pierwsza prosząc siostrę, by mi wyrzuciła dziecko. Jednakże siostra zdenerwowana przeżyciami wyskoczyła sama, a za nią Kołaczówna i Biernacki, zostawili mojego synka, który pomimo nawoływań wyskoczyć nie chciał i pozostał sam w płonącym domu.
źródło: "Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku (w dokumentach)", Wydawnictwo MON
---------------------------------------------------------------
---------------------------------------------------------------
Warto kupić tę książkę!
autor:Jan M. Ciechanowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/163504-prosila-gestapowca-aby-najpierw-zabil-dziecko-a-potem-ja-usmiechnal-sie-tylko-i-nic-nie-odrzekl-wstrzasajace-relacje-uratowanych-z-rzezi-woli