Ochrona pieszych według Janusza Wojciechowskiego, czyli magiczny populizm

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Pan Janusz Wojciechowski chce wprowadzenia przepisu o bezwzględnym pierwszeństwie pieszych nie tylko na pasach (jak jest obecnie), ale także „przed” pasami. Taki pomysł pojawił się już jakiś czas temu, jeszcze za poprzedniej władzy, ale wówczas nie został wprowadzony w życie. Oznaczałby on dwie rzeczy: po pierwsze – że kierowca, widząc pieszego „przed” pasami (dlaczego piszę „przed” w cudzysłowie, niżej wyjaśnię) musiałby się zatrzymać, aby go przepuścić; po drugie – że powodując wypadek na pasach byłby a priori uznawany za winnego.

CZYTAJWNIEŻ: Dlaczego należy wzmocnić ochronę pieszych przed „miszczami kierownicy”?

Dość setek śmierci na przejściach dla pieszych! Dać pieszym bezwzględną ochronę na pasach, albo te pasy zlikwidować!

Pomysł jest nie tylko skrajnie populistyczny i oderwany od rzeczywistości, ale także świadczy o głębokim pogrążeniu w chorobie, na którą państwo polskie cierpi od dawna: zabobonnej wierze w moc przepisu. Coś jest źle? To zróbmy przepis i będzie dobrze. Skutkiem są dziesiątki tysięcy całkowicie martwych reguł, które zaczynają być egzekwowane tylko wówczas, kiedy dana instytucja musi sobie poprawić statystykę. I oczywiście szuka wtedy najłatwiejszych do złowienia ofiar, nie zaś tych, którzy przynoszą największe szkody.

Sam Janusz Wojciechowski stwierdza:

Ja jednak uważam, że ofiar będzie zdecydowanie mniej, bo kierowcy też ludzie i zmiana prawa jednak wpłynie, ci najbardziej agresywni jednak się utemperują.

Nie wiem, na jakiej podstawie pan Wojciechowski stawia taką tezę. Najwyraźniej nie rozumie, jak działają przepisy i jaka jest psychologia kierujących. Postaram mu się to wyjaśnić.

Otóż najbardziej agresywni kierowcy, którzy stanowią dzisiaj największe zagrożenie, to grupa coraz mniejsza, ale niemyśląca racjonalnie, lecz za kierownicą motywowana emocjami. To ci, którzy mimo (fatalnego zresztą) przepisu o odbieraniu prawa jazdy na trzy miesiące prują przez miasto 120 km/h, bo gdyby nawet im prawo jazdy zatrzymano, oni i tak będą jeździć. Brakuje przecież skutecznego systemu nadzoru nad kierowcami, którym odebrano lub zawieszono uprawnienia. Najagresywniejsi mają gdzieś wszystkie przepisy, obojętnie, czy są one restrykcyjne czy nie. Dlatego kolejne obostrzenia uderzają wyłącznie w średniaków, których zresztą najłatwiej upolować. Frog robi sobie jaja z polskiego państwa, a zwykły Kowalski traci prawo jazdy na trzy miesiące, bo na łączniku z ekspresówki, gdzie brak skrzyżowań i przejść, pojechał 102 km/h. Tak samo byłoby z przepisem, który postuluje Wojciechowski. Przecież kierowcy, którzy w głośnych niedawno wypadkach zabili pieszych, złamali przepisy już istniejące. Co by zmieniło w ich przypadku istnienie przepisu, którego chce pan Wojciechowski? Absolutnie nic.

Tak jak przed wspomnianym przepisem o zatrzymywaniu prawa jazdy istniał już przepis, pozwalający policji zatrzymać prawo jazdy za stworzenie szczególnego zagrożenia, tak i dziś istnieją przepisy, których stanowcza egzekucja mogłaby wiele zmienić. W tym przepis (za którego złamanie właśnie zaostrzono karę) karzący za omijanie pojazdu, który zatrzymał się przed przejściem, żeby przepuścić pieszego. Widuję takich kierowców kilka razy dziennie. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby któregokolwiek zatrzymała policja. Ta zresztą prewencyjnie wyłapuje niemal wyłącznie za prędkość, więc trudno się dziwić. Zgodnie z mądrą zasadą first things first, spowodujmy najpierw, aby to właśnie niezwykle groźne wykroczenie było bezwzględnie tępione, a potem zastanawiajmy się nad kolejnymi przepisami.

Oczywiście to nie znaczy, że gdyby przepis Wojciechowskiego wszedł w życie, policja w ogóle by go nie egzekwowała. Przeciwnie: byłby dla ekip drogówki idealnym sposobem na podreperowanie statystyki i budżetu państwa pod koniec okresu rozliczeniowego. Jako że nie sposób zdefiniować, co oznacza „zbliżenie się do przejścia”, wystarczyłoby ustawić radiowóz w ruchliwej okolicy i już można by wlepiać mandat za mandatem.

– Dzień dobry, starszy sierżant Bimbalski, Wydział Ruchu Drogowego Komendy Stołecznej. Panie kierowco, powód zatrzymania – nie zatrzymał się pan przed pasami, żeby przepuścić pieszego.

– Jakiego pieszego? Ktoś tam szedł kilka metrów od pasów! I w końcu nie przeszedł.

– Nie szkodzi. W mojej ocenie zbliżał się do pasów. Pięć punktów karnych i mandat trzysta złotych. Przyjmuje pan?

Pan Wojciechowski, jak każdy wierzący w magiczną moc przepisu, nie zastanawia się, jakie będzie jego działanie w praktyce ani na jakie praktyczne problemy się natkniemy. Pierwszy z nich już zaznaczyłem, biorąc w cudzysłów słowo „przed”. Jak zdefiniować sytuację, gdy pieszy jest „przed” pasami lub „w pobliżu” pasów? Mamy to liczyć w metrach? Jak kierowca, jadący choćby 50 km/h, ma to ocenić? Jak będzie to oceniać policja lub sąd w razie wypadku?

Pan Wojciechowski oznajmia: każdy, widząc pieszego „w pobliżu” pasów, będzie musiał się zatrzymać. Czy zdaje sobie sprawę, że są w miastach miejsca, gdzie w praktyce oznacza to, iż kierowca przestrzegający przepisów, nigdy nie ruszy z miejsca? W Warszawie takich miejsc jest pełno w Śródmieściu – choćby w rejonie wyznaczonym ulicami Szpitalną, Świętokrzyską, Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi. Jak to wpłynie na płynność ruchu – nie muszę wyjaśniać.

Kolejny praktyczny problem, który umyka panu Wojciechowskiemu (ach, jakież irytujące są te praktyczne problemy!) to widoczność na przejściach. Jeśli chciałoby się zacząć egzekwować wspomniany przepis, należałoby zrobić przegląd wszystkich przejść dla pieszych bez sygnalizacji w Polsce i upewnić się, że na każdym kierowca ma możliwość odpowiednio wcześnie dostrzec pieszego. Życzę powodzenia temu, kto się tego podejmie.

Pan Wojciechowski może również nie wiedzieć, że gdy pomysł pojawił się po raz pierwszy, media przytaczały wypowiedzi specjalistów, którzy byli zgodni co do tego, że „w początkowym okresie” (nie wyjaśniali, jak długo) liczba ofiar wśród pieszych musi wzrosnąć. Dlaczego? To proste – podobny efekt obserwujemy teraz w odniesieniu do rowerzystów, którym przyznano kolejne uprawnienia względem kierowców, często absurdalne, niepotrzebne i groźne (np. prawo pierwszeństwa jazdy na wprost na skrzyżowaniu z prawej krawędzi, podczas gdy samochody skręcają w prawo). Dana grupa uczestników ruchu, napędzana antysamochodowym chórem (w którym od lat pierwsze skrzypce gra nie bez powodu „Gazeta Wyborcza”), nabiera przekonania o własnej słuszności i własnych prawach i zamiast posługiwać się zdrowym rozsądkiem, zaczyna odgrywać królów ulic. To się stało z rowerzystami i stanie się z pieszymi. Zwłaszcza tymi, którzy, nie będąc kierowcami, nie będą wiedzieć, że samochód nie staje w miejscu.

Czytaj dalej na następnej stronie ===>

12
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.