Wyłom Bożeny Dykiel, prezydent wypiekający koguta z Olbrychskim i cała góra barwinków. Może i efektownie, ale czy jest się czym ekscytować?

Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Ostatnie dni kampanii wyborczej przyniosły kilka niespodziewanych manifestów, które zagotowały czytelników, widzów - potencjalnych wyborców. Był bijący rekordy popularności tekst dziennikarza sportowego Krzysztofa Stanowskiego, była ostra wypowiedź Bożeny Dykiel, a na piątek zaplanowane jest pieczenie kazimierskiego koguta przez prezydenta Komorowskiego w towarzystwie… Daniela Olbrychskiego.

O co w tym wszystkim chodzi? W jakim celu na partyjnym spotkaniu Platformy Obywatelskiej pojawił się Andrzej Grabowski, a na konwencji Andrzeja Dudy przemawiał Jerzy Zelnik? Dlaczego w swoim wyjeździe bronkobusem Bronisław Komorowski zaplanował specjalne spotkanie z Danielem Olbrychskim?

CZYTAJ WIĘCEJ: Cios w Komorowskiego z zaskakującej strony. Bożena Dykiel: „Prezydent razem ze swoją formacją grabią nas, to ludzie niekochający Polaków!”

CZYTAJ TAKŻE: PÓŁ PORCJI MAZURKA. Propaganda odnosi skutek odwrotny od zamierzonego. Znany dziennikarz sportowy brutalnie atakuje prezydenta Komorowskiego

CZYTAJ WIĘCEJ: Platforma wyśle Olbrychskiego do Parlamentu Europejskiego?! Aktor mówi o ofercie i cmoka w TVP: „Polska przeżywa najlepszy okres w historii - porównywalny do Kazimierza Wielkiego!”

Dlaczego takie teksty, wypowiedzi i refleksje osób spoza politycznej codzienności budzą tak duże emocje? Wszak ani Stanowski nie odkrył w swoim tekście o 10/04 czegoś, co nie padłoby już setki razy w debacie publicznej, ani Dykiel nie wymyśliła prochu w sprawie oceny Komorowskiego, ani Olbrychski nie jest nowatorski w powtarzanej paplaninie o „złotym wieku” Polski.

Odpowiedź jest prosta, a przynosi ją wywiad z prof. Jackiem Raciborskim - socjologiem z UW w „Polityce”. Poniżej fragment, który nas interesuje:

Jeśli bierzemy pod uwagę oglądanie programów informacyjnych, czytanie gazet czy rozmawianie o polityce, to mamy nie więcej niż 30 proc. zainteresowanych. I od początku transformacji ich nie przybyło. Spojrzenie na wskaźniki obywatelskich kompetencji prowadzi do jeszcze smutniejszych wniosków: ludzi, którzy znają partie i ich liderów, orientują się w rozwiązaniach ustrojowych, identyfikują najważniejsze sporne kwestie w debacie publicznej - obywateli dobrej jakości, jak ich nazywa, jest ok. 20 proc. Zatem jeśli do wyborów chodzi mniej więcej 50 proc., to i tak oznacza, iż ponad połowa głosujących jest niekompetentna

— ocenia Raciborski.

Ocena może i nieco arogancka, ale po głębszym zastanowieniu (można ewentualnie żonglować liczbami) - konkluzja socjologa jest trafna.

I dlatego takie wystąpienia jak Stanowskiego, Dykiel (choć obu postaci nie ma co porównywać, chodzi tylko o zjawisko) czy z drugiej strony Olbrychskiego albo Stuhra mają wartość w perspektywie wyborów. Nie ma co kryć - nie wszystkie, oględnie mówiąc, gospodynie domowe czy fryzjerki sięgną po „wSieci” albo obejrzą program publicystyczny. Nie wszyscy fani piłki nożnej działają w stowarzyszeniach kibicowskich dbających o pamięć o Katyniu. Zamknięci w swoich prywatnych sprawach nie wyściubiają nosa na polityczne przepychanki i spory. I w to nijakie towarzystwo wchodzą celebryci - jako bezstronni arbitrzy.

Po prostu - niespodziewane polityczne manifesty aktorów, sportowców, dziennikarzy sportowych i innych artystów trafiają do tej części wyborców, którzy albo nie kwapią się do pójścia na wybory, albo - mówiąc językiem prof. Raciborskiego - nie są „obywatelami lepszej kategorii”. A to konkretne głosy. Podskórnie czują to obie strony politycznego sporu w Polsce i stąd tak duża reakcja, nadzieja, a zarazem obawa.

Środową wypowiedzią w TVP Bożena Dykiel mogła wyrządzić więcej krzywd Bronisławowi Komorowskiemu niż cztery konferencje prasowe Jarosława Kaczyńskiego. I odwrotnie: czternaście festiwali Ewy Kopacz nie wywoła takiego efektu jak „homilia” od Daniela Olbrychskiego do swoich fanów.

Można się na ten stan rzeczy oburzać, można się krzywić, ale tak to wygląda z perspektywy zwykłego zjadacza chleba. Pokazują to liczby: sprzedane egzemplarze gazet z politycznym wyznaniem celebrytów, odsłony tekstów na portalach, widzowie programów takich jak ten z Dykiel.

Również wolałbym jak Marek Magierowski, by debata publiczna nie była kierowana przez aktorów.

Ale jest inaczej i trzeba się w tej poppolityce odnaleźć.

Jest jeszcze druga perspektywa tego sporu. Dopóki kojarzeni jako „zaangażowani” celebryci i artyści wypowiadają się rozsądnie i zgodnie z obowiązującym przekonaniem, że Platforma jest siłą spokoju - nie ma problemu. Te kilka drobnych wyłomów z ostatnich dni może pokazywać, że coś pęka, że wieje, mniej lub bardziej mocny, wiatr zmian.

Może, ale nie musi - bo z drugiej strony na przykład Andrzej Duda nie sformuje potężnego komitetu poparcia z wielkimi nazwiskami. Bo strach, bo kontrakt, bo pieniądze publiczne…

Nie dajmy się w tym wszystkim zwariować. To tylko wypowiedź artysty - celna lub nie, ale nie ma w tym wszystkim niczego nadzwyczajnego. Nie ma też sensu brać takie postaci na polityczne czy partyjne sztandary. Chociaż dla sztabów wyborczych to bardzo kusząca perspektywa.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.