Co powiedział mi poirytowany Tusk na Krakowskim Przedmieściu i kto wywołał burdy na Marszu Niepodległości? Oto, co widziałem 11/11 na ulicach Warszawy

PAP/Radek Pietruszka/Tomasz Gzell
PAP/Radek Pietruszka/Tomasz Gzell

Tak się składa, że - od kilku lat - co roku obserwuję to, co dzieje się na ulicach Warszawy 11 listopada. Święto Niepodległości i w tym roku przyniosło wiele wrażeń, emocji i wydarzeń, które trzeba opisać, a po jakimś czasie ocenić i wyciągnąć wnioski.

Chętnych odsyłam do moich relacji z poprzednich lat, a poniżej zachęcam do przeczytania subiektywnej oceny uczestnika dzisiejszych wydarzeń. Subiektywnej, bo siłą rzeczy nie mogłem być wszędzie, wszystkiego zobaczyć i wszystko rzetelnie zrecenzować.

2013

2012

2011

11 listopada 2014 roku rozpocząłem od uroczystości na Placu Piłsudskiego i prezydenckiego marszu „Razem dla Niepodległej”. A tam… pomieszanie z poplątaniem - z jednej strony festyn i jarmark; sprzedawana wata cukrowa i hotdogi, a z drugiej apel poległych, który zawsze wywołuje ciarki na plecach. Wojskowa orkiestra, reprezentacje poszczególnych formacji mundurowych, salwa honorowa z armat - to wszystko było godne i na miarę Święta Niepodległości. Na marginesie - nieobecność reprezentacji PiS na Placu Piłsudskiego nie jest poważna. Rozumiem i podzielam w części emocje i logikę, która nakazuje nie brać udziału w jednym festynie z Komorowskim i świętować w Krakowie, ale choćby wicemarszałek Sejmu z ramienia PiS mógłby się pojawić w delegacji Sejmu na Pl. Piłsudskiego. Korona by nikomu z głowy nie spadła, a państwowość buduje się także takimi gestami.

Przysłuchiwałem się też przemówieniu prezydenta. Bronisław Komorowski próbował połączyć ten jarmark z tyłów Placu Piłsudskiego z podniosłą atmosferą, którą wprowadziło wojsko. Wyszło jak to w przypadku Komorowskiego - bezbarwnie i miałko. Pan prezydent nawiązał historycznie w stylu szkolnej akademii, i to raczej na poziomie szkoły podstawowej, a nie liceum. Natomiast nakreślony przez niego scenariusz „dobrego patriotyzmu” należy ocenić dwojako. Z jednej strony postawienie na fundamenty rodziny, wojska i wolności gospodarczej to odwołanie się do konserwatywnej myśli, co po prostu cieszy, z drugiej brak wzmianki o tym, co się dzieje na Ukrainie i o zagrożeniu bezpieczeństwa ze strony Rosji było oznaką oderwania od rzeczywistości. A przecież to dziś najważniejsze wyzwanie, przed jakim stoi Polska, najważniejsza sprawa, jeśli chodzi o bezpieczeństwo Polaków, o zagrożenie naszej suwerenności i niepodległości, którą przecież świętowaliśmy.

Pan prezydent, co miłe z jego strony, nie przedłużał, tylko ruszył w marsz Traktem Królewskim. Uczestników marszu było mniej niż przed rokiem i tak jak rok temu była to bardzo niespójna grupa. Z jednej strony urzędnicy, szereg polityków i funkcjonariuszy publicznych, a z drugiej mniej lub bardziej przypadkowi spacerowicze, którzy dołączali się i odłączali od prezydenckiego marszu. Trochę denerwował jedynie natrętny styl Tomasza Zimocha (wraz z Tomaszem Nałęczem prowadzili cały marsz przez megafon), który niemal na każdym kroku powtarzał, jaka to radość jest maszerować wspólnie z prezydentem, panią premier i panem premierem. Strasznie to przaśne, choć byli i zachwyceni grochówką i śpiewaniem o wojence, Bronisław Komorowski rozdawał uśmiechy, jego małżonka kokardy, Ewa Kopacz flagi.

Marszu „Razem dla Niepodległej” nie uznałbym jednak za kompletny niewypał. Krakowskie Przedmieście było całkiem szczelnie wypełnione ludźmi, którzy z czasem znikali w kolejnych kawiarniach, uliczkach i kościołach. Fakt faktem, że prezydent Komorowski stworzył formułę świętowania, która trafia do jakiejś części warszawiaków. To nie ta skala powagi i dumy co wielka defilada wojskowa, ale i nie taka skala groteski jak marsz z czekoladowym orłem. Ciężko jednak stwierdzić, czy prezydencki marsz zyskuje nowych fanów i uczestników. Raczej ich traci.

Idąc w marszu, trafiłem w pewnym momencie na Donalda Tuska, który beztrosko dobiegał do, nazwijmy to, strefy VIP w prezydenckim marszu. Skorzystałem z okazji i zapytałem o jego obietnicę związaną z raportem o aferze podsłuchowej, którą Tusk złożył kilkanaście tygodni temu.

CZYTAJ WIĘCEJ: Czy ktoś pamięta, że Tusk obiecał wyjaśnienie taśm do końca września? Była afera, nie ma afery…

Krótki dialog z Tuskiem nie skończył się jednak konkretami, a jedynie nerwami pana premiera.

Panie premierze, co z obiecanym raportem w sprawie afery taśmowej?

To już nie do mnie, to do nowej pani premier… Ja już…

Ale to pan obiecał Polakom ten raport, a nie pani premier.

No wie pan!

— żachnął się Tusk, po czym z kwaśną miną odwrócił się do Jacka Rostowskiego, by dokończyć przerwaną pogawędkę.

Oczywiście afery taśmowej nikt już nie wyjaśni, nikt też za nią nie odpowie. Tusk zresztą po kilkuset metrach zniknął z pola widzenia. Podobny efekt przyniosła moja rozmowa z jednym z bohaterów taśm - Jackiem Rostowskim, który przynajmniej uśmiechał się od ucha do ucha i mówił mi coś o zaufaniu, którego nie ma do naszej redakcji. Szkoda.

Prezydencki marsz z krzyczącym do ucha Zimochem ruszył dalej, a ja skręciłem do ronda Dmowskiego, gdzie formował się Marsz Niepodległości. Co oczywiste i w jakiejś mierze naturalne, zdjęcia i relacje z imprezy narodowców skupią się na burdach, zerwanej kostce brukowej i rozwalonym przystanku autobusowym. Wilcze prawo mediów (zwłaszcza prorządowych), by wyłapywać takie obrazki - zwłaszcza, że były one prawdziwe.

Mógłbym państwa przekonywać, że w Marszu Niepodległości szły rodziny z dziećmi, że ojcowie nieśli „na barana” swoich synów, że były też matki z pociechami w wózkach. Że podczas pochodu jeden z mężczyzn oświadczył się swojej wybrance, że pochód odśpiewał im „Sto lat” i wykrzyczał „Chłopak, dziewczyna - normalna rodzina!”, że nie zabrakło przedstawicieli starszego pokolenia. To jedna z twarzy Marszu Niepodległości.

Ale druga i równie prawdziwa jest ta druga strona, mniej optymistyczna. Strona w której tuż obok rodzin z obrazka powyżej biegają poszukiwacze mocniejszych wrażeń, poprzebierani w kominiarki, pijący piwo, rzucający petardami w samochody i policję. Nie wiem, kto sprowokował zajścia na czele marszu i zaatakował jego straż, ale trzeba jasno powiedzieć, że nawet jeśli była to prowokacja środowisk lewackich czy kogo tam jeszcze, to iskra wśród uczestników marszu szybko rośnie w całkiem dorodny płomień. Płomień szybko podchwycony zresztą przez rosyjską propagandę, która pisze o „rewolucji” w Polsce.

Ani organizatorzy, ani straż marszu nad tym nie panuje. I w moim przekonaniu - zapanować nie da rady. Na straż składają się przede wszystkim młodzi chłopcy i dziewczęta, którzy nie są w stanie uspokoić tych, którzy szukają - skutecznie - przygód z policją. Z drugiej jednak strony, co przyznaje sama policja, burdy w tym roku były na mniejszą skalę niż rok czy dwa lata temu. Zmiana trasy spowodowała, że tęcza na Pl. Zbawiciela „nie kusiła” narodowców, zabrakło też obrazków w stylu bójek ze sprowadzanymi z Niemiec „antyfaszystami”, spalonego wozu TVN czy kilkudziesięciu głów we krwi. A to przecież żadne fantasmagorie, a obrazki z minionych obchodów.

Skalę burd przy Stadionie Narodowym oceniam oczywiście negatywnie, ale to po prostu aspekt, którego uniknąć przy tego typu manifestacjach jest bardzo trudno. I to nie tylko polska specyfika, wystarczy spojrzeć, jak wyglądają podobne (urządzane na o wiele mniejszą skalę!) manifestacje w Belgii, Francji czy Hiszpanii. Tak po prostu jest. Nie ma co wzruszać ramionami i udawać, że nic się nie stało w Warszawie, ale nie ma też sensu załamywać rąk. Zamieszki to nieodłączny element tak dużych antyrządowych manifestacji - choć pytanie o wyciągnięcie wniosków (a raczej brak wniosków) z poprzednich lat trzeba zadać rządzącym, policji i służbom porządkowym.

CZYTAJ WIĘCEJ: Bruksela płonie! 100 tys. Belgów przeciw cięciom na wzór Tuska! ZOBACZ ZDJĘCIA

Wreszcie na koniec - pytanie o to, kogo reprezentuje Marsz Niepodległości. Tutaj już jedynie spekuluję, ale wydaje mi się, że w ciągu tych kilku lat marsz ten utracił nieco wigoru, o czym świadczy nie tylko mniejsza liczba uczestników (choć oceniam to intuicyjnie, „na oko”), ale i mniejsze emocje wśród przyjezdnych. Marsz przestał też być pikietą wszystkich tych, którzy są poirytowani tym, co się dzieje w państwie Platformy, dziś jest to marsz narodowców i tak go trzeba widzieć. Inna rzecz, że - przynajmniej na razie - realna siła polityczna panów Bosaka czy Zawiszy jest niewielka.

Podsumowując - 11 listopada w takim wydaniu trochę nam wszystkim spowszedniał, a temperatura emocji spadła o kilka stopni. Rocznicowe obchody, marsze i manifestacje to po prostu część demokracji, którą z mozołem budujemy, zmieniamy i idziemy dalej. Marzenie o jakimś ponadśrodowiskowym, „wspólnym” świętowaniu uważam za zwyczajne chciejstwo. Rocznicy 11/11 nigdy nie będziemy świętować wszyscy razem - za dużo nas dzieli, za dużo w nas słusznych i niesłusznych emocji. Ale summa summarum - to całkiem normalne. Nie ma się co oburzać.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.