11 listopada był kolejnym z tych dni, które zrobiły różnicę i które mniej lub bardziej przeorały sposób myślenia wielu osób.
Najpierw słów kilka na temat samej Warszawy, która była totalnie sparaliżowana. Bieg Niepodległości i kilka innych okolicznościowych imprez na tyle utrudniły ruch, że dojazd z Żoliborza na Plac Konstytucji był zadaniem z gatunku arcytrudnych. Kiedy w końcu dotarłem do centrum i próbowałem przejść ulicą Marszałkowską (tuż w pobliżu lewicowego happeningu), zostałem, przy biernej postawie stojących obok policjantów, nazwany faszystą przez osoby świętujące w ‘kolorowej Niepodległej’. Tylko dlatego, że miałem na sobie biało-czerwony szalik z napisem ‘Polska’, a człowiek obok mnie trzymał w ręku polską flagę. Rozumiem, że pokazywanie się w barwach Legii na krakowskich Błoniach jest ryzykowne, ale żeby w centrum Warszawy, w dniu Święta Niepodległości, człowiek był lżony (a z tego co widzę, to i tak miałem szczęście, niektórzy zostali zwyczajnie pobici) za biało-czerwony szalik na szyi?
Inną sprawą były reakcje mediów na sam marsz. To znamienne, że największe stacje telewizyjne zatrzymały się na zadymie garstki (będę się upierał przy tym terminie, bo 200 osób przy 20-tysięcznym tłumie to właśnie definicja garstki) osób na Placu Konstytucji i płonącym wozie TVN24, a nie miały ujęć z samego marszu. Jednak, co chyba jako pierwszy zauważył Samuel Pereira, równie charakterystyczne było to, że do takich relacji zwyczajnie się przyzwyczailiśmy. Mało, że się przyzwyczailiśmy, my się już temu nie dziwimy, nie zżymamy się o to, nie oburzamy się. Nie dziwi nas to, że hasło „Bóg, honor, ojczyzna” zostało zakwalifikowane przez dziennikarz TVN do agresywnych, nie irytują wreszcie komentarze Jacka Żakowskiego o napadniętych Niemcach w Warszawie. Niezauważalnie i po cichu, przyjęliśmy takie zachowania za sytuację normalną. Po prostu czekaliśmy na amatorskie filmiki wrzucone do sieci, na relacje niezależnych portali, wreszcie na opowieści samych uczestników Marszu. Czy to pozytywna oznaka, czy może oddanie głównego przekazu walkowerem, trudno ocenić. Ale takie są fakty. Grunt, że policzyliśmy się na nowo.
Przy okazji samego Marszu, jak bumerang powracają wypominania dotyczące środowisk, umownie mówiąc, prawicowych. Że potrafią tylko narzekać i uskarżać się na dyskryminację, że nie idzie za nimi żaden pozytywny przekaz, a jedyne co im wychodzi to wykrzykiwanie pod rosyjską ambasadą wulgarnych haseł, sugerujących kacapom natychmiastowe opuszczenie kraju. Tak się składa, że dzień później miałem przyjemność uczestniczyć w kongresie organizowanym przez Fundację Republikańską. Przy nieobecności mediów, za to w bardzo sympatycznej i przyjaznej atmosferze, zastanawiano się nad kilkoma z głównych problemów Polski: demografią, polityką prorodzinną, migracją i gospodarką, przedstawiając konkretne wyzwania i cele stojące przed naszym krajem. Szkoda, że nie umiemy się tym chwalić, bo przecież działalność Fundacji to nie tylko kongres. Szkoda, bo w końcu oprócz Republikanów jest kilka innych think-tanków, organizacji, a czasem nawet lokalnych inicjatyw. Szkoda, bo ten pozytywny przekaz jest niebywale potrzebny do przejęcia inicjatywy w dyskursie publicznym. Bez tego zwyczajnie zatrzymamy się na nieformalnym drugim obiegu, na kontestowaniu rzeczywistości i na wiecznych moralnych zwycięstwach, z których pożytku jest zawsze niewiele.
Bez pozytywnego i ofensywnego przekazu ciągle będziemy kiwać z niedowierzaniem głową na wyniki konkursów, w których studenci dziennikarstwa za medialny autorytet będą wybierać Monikę Olejnik albo Tomasza Lisa. Szczęście w nieszczęściu, że moja uczelnia nie przyłożyła do tego ręki, choć, prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy głosowałaby inaczej. Nie wiem, czy jako student UKSW powinienem zabierać głos w tej sprawie, ale niebywale zmartwiło mnie wyrzucenie profesora Krasnodębskiego z mojej Alma Mater. Nie wiem (i jakoś nikt nie kwapi się, by to wyjaśnić), jakie były powody odejścia profesora z UKSW. Nawet jeśli rozbiło się o kwestie techniczno-formalne, to uderzająca jest łatwość z jaką pozbyto się go z uczelni. Z prof. Krasnodębskim można się nie zgadzać i trzeba polemizować, ale równocześnie należy przyznać, że na tle innych socjologów i politologów (przynajmniej tych obecnych w mediach) to naprawdę wybitna postać. Może faktycznie nie jest to trudne, bo większość ich wypowiedzi kończy się na analizie sondaży i doszukiwaniu się podobieństw między Jarosławem Kaczyńskim, a Adolfem Hitlerem. Cóż, można i tak, ale mnie jest zwyczajnie żal, że przy nazwisku profesora Krasnodębskiego nie zobaczę już skrótu mojej uczelni. Panie profesorze, wyrazy najwyższego szacunku.
Ale poza ‘policzeniem się na nowo’, są też inne plusy Marszu Niepodległości. Upadł mit „Krytyki Politycznej” jako lewicowej kuźni myśli, gdzie w pocie czoła i z nosem w książkach wykuwa się idee i pomysły dla przyszłej lewicowej władzy. Na nic zdały się duże pieniądze od państwa i miasta, na nic zdało się wciskanie na warsztatach dziennikarskich ulotek nawołujących do blokowania faszystów (panie Romanie Kurkiewiczu, serdecznie pozdrawiam!), na nic wreszcie kręcenie hagiograficznych filmów o Sławomirze Sierakowskim. Droga „Krytyko Polityczna”, świecący na czerwono „Nowy Wspaniały Świecie”, jesteście skończeni jako myśliciele. Możecie cytować Żiżka i Kuronia, możecie organizować genderowe konferencje, możecie wreszcie nadal próbować mamić studentów plakatami ‘Dziś Madryt, kiedy Warszawa?’ (swoją drogą, chyba plakat się zdezaktualizował). Filmiki z kryjącymi się w Waszym lokalu niemieckimi bojówkami oraz znalezione tam noże, kastety i pałki będą się za Wami ciągnąć już zawsze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/122398-11-listopada-byl-kolejnym-z-tych-dni-ktore-zrobily-roznice-i-ktore-mniej-lub-bardziej-przeoraly-sposob-myslenia-wielu-osob