To nie jest recenzja. Chciałam się tylko podzielić z Państwem kilkoma refleksjami po obejrzeniu filmu „Miasto 44” Jana Komasy.
To prawda, że film wgniata w fotel, wstrząsa. Jan Komasa językiem obrazu, bliskim współczesnej młodzieży, doskonale oddał dzieło zniszczenia i ruinę w jaką obróciła się Warszawa. I dobrze, że do ludzi żyjących dzisiaj mówi się ich językiem (chociaż scena z kulami mijającymi całujących się bohaterów, to dla mnie trochę za dużo). Niestety po zakończonej projekcji poczułam poważny niedosyt. Zabrakło mi pokazania autentycznych motywacji, jakie kierowały powstańcami.
Lepiej było zginąć z karabinem niż w Oświęcimiu
— powiedział prof. Witold Kieżun przed projekcją filmu.
Czy takie emocje przekazało „Miasto 44”? Czy powstańcze motywacje zrozumie zachodni widz? Szczerze wątpię. Czy emocje, które tak pięknie wyraża powstańczy wiersz Józefa Szczepańskiego ps. „Ziutek”, odnajdujemy w „Mieście 44”?
Zabrakło mi u Komasy tego heroizmu, patriotyzmu, bohaterstwa, które przyświecało Powstańcom. Właściwie nie wiadomo dlaczego chcą walczyć. Symbolicznie zarysowana jest nienawiść Stefana do okupanta. Ale to o wiele za mało. Niby mamy tramwaj z napisem „Nur für Deutsche”, gdzieś w tle, na balkonie kołyszą się wisielcy, ale poza tym Warszawa przed sierpniem 44 jawi się niczym sielankowe miejsce. Komasa chce dramat Warszawy, przed wybuchem Powstania, zamknąć w początkowym zdaniu o niewyobrażalnych cierpieniach, jakich doświadczają mieszkańcy stolicy, a jednocześnie pokazuje nam beztroską kolację w dworku, saunę i nocne kąpiele. Zupełnie jakby zło przebudziło się w sierpniu 44 roku. Można odnieść wrażenie, że Powstańcy idą walczyć z nudów. Prawdziwego kopa Stefan dostaje dopiero po wybuchu Powstania, gdy widzi jak okupanci mordują brata i matkę.
Przypomnijmy więc sobie, co o powstańczych motywacjach mówi profesor Kieżun w książce „Niezapomniane Twarze”:
Powojennemu pokoleniu trudno jest sobie wyobrazić, jak wyglądało nasze życie w Warszawie w czasie wojny: przez pięć lat godzina policyjna, to znaczy zakaz wyjścia z domu od godz. 21.00 do 6.00 rano, a okresowo nawet od godz. 19.00. Niemieckie patrole stały na straży tego rozkazu. Również w ciągu dnia ulice Warszawy były stale patrolowane przez zespoły niemieckich różnorodnych służb bezpieczeństwa, często organizujących tzw. łapanki: zamykanie ulic i kontrolę dokumentów przechodniów. Wszyscy, którzy nie mieli akceptowanych przez Niemców dokumentów, byli aresztowani. Ich dalszy los to: albo więzienie na Pawiaku, albo obóz koncentracyjny, niewolnicza praca w Niemczech czy nawet publiczne rozstrzelanie. Okresowo dokonywano kontroli całych dzielnic, wczesnym rankiem obstawiano jakąś dzielnicę żołnierzami z karabinami maszynowymi i przeprowadzano rewizje i kontrole dokumentów w każdym mieszkaniu. W wyniku takiej kontroli na Żoliborzu zostali aresztowani m.in.: mój kuzyn inżynier Leon Gieysztor i dyrektor gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego dr Kazimierz Lisowski, w trzy miesiące później przyszło zawiadomienie z obozu w Auschwitz o ich śmierci. Od 1943 r. organizowano też publiczne egzekucje. Spędzano przechodniów na jedną stronę ulicy, a z drugiej strony stawiano skazańców. W pierwszych egzekucjach skazańcy przed śmiercią wznosili zgodnie okrzyk: „Niech żyje Polska!”. Później zalepiano im usta, żeby nie mogli przed śmiercią zademonstrować swojego patriotyzmu. Do tego jeszcze nocne aresztowania, masowe rozstrzeliwania polskiej elity politycznej i intelektualnej w Palmirach pod Warszawą. To stałe zagrożenie życia łączyło się jednocześnie z powszechną nędzą, rabunkiem zbiorów na wsi, tragicznym niedoborem żywności, humorystycznie małym przydziałem żywności na kartki. Rozwijał się nielegalny handel jedzeniem, ale był on niezwykle ostro zwalczany, w pociągach regularnie dokonywano rewizji bagaży podróżnych. Znalezienie jakiejś partii mięsa kończyło się aresztowaniem, a nawet zastrzeleniem protestującego pasażera. Tę łatwość zamordowania Polaka obrazuje nigdy przeze mnie niezapomniany incydent, który widziałem 19 grudnia 1939 r. na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim. Pod górę szedł chodnikiem elegancki oficer niemiecki, z drugiej strony wyraźnie nieźle podpity, lekko zataczający się mężczyzna w średnim wieku. Zbliżając się do oficera, z uśmiechem podniósł rękę z hitlerowskim pozdrowieniem i zabełkotał: „Heil Hitler”.
Oficer natychmiast wyciągnął pistolet, celnym strzałem zabił pijaczka i spokojnie, chowając broń, poszedł dalej. Niemcy akcentowali swoją rasową wyższość, każde zatrzymanie na ulicy do kontroli dokumentów to był wielki krzyk „halt” i nawet po kontroli oraz zgodzie na odejście – wrzask „raus”. Ta germańska buta była formą stałego manifestowania pogardy dla nas. W tramwajach były oddzielne miejsca Nur Fur Deutsche – tylko dla Niemców. Były oddzielne restauracje. Wszystko to ukształtowało obok uczucia nienawiści, trudnej do zrozumienia przez współczesne polskie pokolenie, zbiorową postawę oporu.
Tych emocji zupełnie nie ma u Komasy. Co więcej jego bohaterowie wydają mi się wręcz odarci z tak charakterystycznych dla Powstańców uczuć: prawdziwej przyjaźni, braterstwa krwi, głębokiej miłości, heroizmu i godności. Z wszelkich wyższych uczuć. Przyświecają im najniższe emocje, wręcz zwierzęcy instynkt.
Powstanie było najwspanialszym okresem mojego życia. Może i to zaskakująco brzmi, jednak wraz z kolegami z oddziału, spotykając się po wielu latach, zawsze wspominaliśmy Powstanie z wielkim wzruszeniem i satysfakcją. Był to bowiem czas odwetu za stracone lata, za cholerną, okrutną niewolę. To była także niezwykła satysfakcja jedności. Po kilku tygodniach sytuacja niestety się zmieniła, jednak pierwsze tygodnie były fantastyczne. Czuliśmy na każdym kroku wsparcie całej ludności Warszawy. To było nie do wiary. Mieliśmy satysfakcję z jedności, a także z własnej sprawności organizacyjnej
— wspomina prof. Witold Kieżun.
Ale na pewno było też tak, jak mówi w wywiadzie rzece Stanisław Likiernik, że nie ma nic romantycznego i wzniosłego w krzyku dobijanych, w widoku strzępków ciał rozbryźniętych na murach i zwisających z balkonów. Nie mogę oprzeć się wrażaniu, że w filmie Komasy zdecydowanie więcej jest tej drugiej narracji. Rozumiem też, że oddanie całej złożoności tamtych dni jest potwornie trudne i rozumiem prawo artysty do przekazania własnej wizji.
Czytam, że Jan Komasa, nie opowiedział się po żadnej ze stron, toczącego się sporu: czy Powstanie miało sens czy nie? Tymczasem ja odniosłam wrażenie, że przekaz był jasny: ta ofiara była bez sensu. Choćby dlatego, że wykrzyczał to na całe gardło główny bohater, choćby dlatego, że słyszymy zarzuty mieszkańców Warszawy pod adresem Powstańców: „tego chcieliście, o to wam chodziło”. Takie sytuacje też oczywiście miały miejsce. Ale przecież były także brawa i słowa wsparcia, poczucie triumfu. Komasa zostawił mnie z przekazem, że oto grupa podchmielonych małolatów obróciła Warszawę w gruzy z powodu własnego „widzimisię”.
Broniłabym jednak Jana Komasy przed zarzutem, że skala brutalności, fruwających po ekranie wnętrzności, urwanych rąk, przelanej krwi jest w filmie tak potężna, że przychodzi moment, że widz na nią obojętnieje. Bo czy i tej obojętności nie musieli w sobie wzbudzić także walczący, żeby wytrzymać to piekło? Jak mówi moja znajoma, której mama walczyła w Powstaniu:
Człowiek rzeczywiście obojętniał, z tego, co mi mówiła Mama, inaczej by zwariował. Jak inaczej wytrzymałaby zbieranie ludzi szufelką z chodnika po zbombardowani Szpitala Elżbietanek, gdzie była sanitariuszką.
Komasie trzeba przypisać na plus to, że gdziekolwiek bym nie była w ciągu ostatnich dwóch dni, wszędzie mówiło się o „Mieście 44”. Każdy albo film widział, albo planuje zobaczyć, albo chciał poznać wrażenia tych, co już widzieli. I w tych rozmowach nie mówi się tylko o filmie, ale właśnie o Powstaniu i Powstańcach. O tym dlaczego to zrobili i czy było warto. Jak my byśmy się dziś zachowali lub nie. Komasa rozgrzał wyobraźnię i wzniecił setki dyskusji. I bardzo dobrze.
Jest jeszcze coś. Choć przeważnie jeżdżę samochodem, dzień po pokazie „Miasta 44”, musiałam pokonać sporą część Warszawy na piechotę. Szłam ulicami Mokotowa, a później Saskiej Kępy i powiem szczerze, że jeszcze nigdy żaden spacer, jak ten po obejrzeniu obrazu Komasy nie sprawił mi tak wielkiej przyjemności. Czułam wręcz fizyczną czułość do murów tego miasta, które 70 lat temu zostało zrównane z ziemią. Nieopisaną radość sprawiał mi widok tętniących życiem dziesiątek straganików z warzywami i owocami, piekarenek, kawiarni i restauracji. Myślę, że to wielka zasługa Komasy, który tak dosadnie pokazał jak było.
Nie można jednak zapominać, że na pewno nie byłoby dziś „Miasta 44”, gdyby nie Lech Kaczyński, gdyby nie wielki wysiłek włożony w powołanie Muzeum Powstania Warszawskiego i zwrócenie pamięci o Powstańcach i ich bohaterstwie Warszawiakom i Polsce.
Trzeba mieć nadzieję, że i my dziś bylibyśmy gotowi do takiego samego zrywu, poświęcenia, bohaterstwa i ofiary. Bo choć na pewno większość z nas lubi myśleć o sobie, że umielibyśmy być bohaterami, to jednak dopiero sytuacje ostateczne weryfikują ludzkie postawy i dopiero wtedy zdaje się egzamin z człowieczeństwa. Mam jednak jeszcze większą nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli się o tym przekonać.
Czytaj też:
„Miasto 44” - miłość, krew i śmierć jak w „Matriksie” - koniec Wajdy w polskim kinie. NASZA RECENZJA
„Miasto 44” to kolejny przystanek na drodze odbicia popkultury z rąk lewicy
——————————————————————————————
Poznaj losy młodych powstańców, ich codzienne zmagania, nadzieje i myśli jakie towarzyszył im podczas tych 62 dni walk.
Kup audiobook: „Wspomnienia z Powstania Warszawskiego”(Cd Mp3).
Nagranie obejmuje 60 opowiadań autorstwa Gustawa Gerarda Grackiego pseudonim „Junek”, uczestnika Powstania Warszawskiego.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/207522-trzeba-miec-nadzieje-ze-dzis-bylibysmy-gotowi-do-takiego-samego-zrywu