Marta Kaczyńska o 10/04/2010: "Tego dnia nikt oficjalnie nie poinformował mnie o śmierci moich rodziców"

Foto: Maciej Chojnowski, archiwum/KPRP
Foto: Maciej Chojnowski, archiwum/KPRP

To była sobota rano. Jak zawsze wstałam, żeby przygotować śniadanie dla dzieci. Mąż był za granicą. Planowałam spokojny dzień z córkami. Włączyłam telewizor. Chciałam zobaczyć transmisję z uroczystości w Katyniu. Nie miałam zamiaru oglądać całości, bo zawsze denerwowałam się publicznymi wystąpieniami taty, choć on wypadał bardzo dobrze – miał fenomenalną pamięć i zazwyczaj mówił bez kartki. Być może, paradoksalnie, zamiast niego odczuwałam tremę i w związku z tym miałam taki dziwny zwyczaj: przeważnie oglądałam początek i koniec wystąpienia, a ewentualnie już po wszystkim odtwarzałam sobie środek.

Nagle usłyszałam, jak dziennikarz mówi, że rozpoczęcie uroczystości opóźnia się z powodu problemów z lądowaniem. W tamtej chwili przypomniałam sobie wizytę rodziców w Mongolii, gdzie z uwagi na kłopoty techniczne Tu-154M byli zmuszeni wypożyczyć samolot tamtejszego rządu. Zaczęłam zmieniać kanały telewizyjne,  by sprawdzić, czy dziennikarze z innych stacji nie przekazują bardziej aktualnych informacji. Wierzyłam, że za chwilę usłyszę, że samolot z prezydencką delegacją właśnie wylądował.

W mediach pojawiały się jednak kolejne niepokojące sygnały, więc postanowiłam zadzwonić do funkcjonariuszy BOR-u. Wydawało mi się wówczas, że przekaz informacji  w służbach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo głowy państwa jest błyskawiczny. W BOR-ze nic nie wiedzieli. Zatelefonowałam więc do jednego z osobistych oficerów mojej mamy, ale on również nie miał żadnych dodatkowych wiadomości. Zaczęłam telefonować do rodziców. Kiedy nie udało mi się do nich dodzwonić, tłumaczyłam sobie, że na pokładzie samolotu wyłączyli komórki. Gdy pojawiła się informacja o pożarze, wciąż wierzyłam, że rodzicom nic poważnego nie mogło się stać. Na kolejną informację, tym razem o śmierci kilkudziesięciu pasażerów, zareagowałam podobnie, cały czas wypierając negatywny scenariusz i próbując zapanować nad lękiem. Nadal dzwoniłam do rodziców. Wybierając numery jak automat, wciąż wierzyłam, że przeżyli. A potem w telewizji powiedziano, że wszyscy pasażerowie zginęli. Gdy odczytywałam po raz kolejny tekst wyświetlany na żółtym pasku informacyjnym, nadzieja gasła. Nagle zamknął się pewien rozdział życia, choć w tamtych chwilach nie mogłam w to uwierzyć. Przecież katastrofy z parą prezydencką na pokładzie i delegacją najwyższych przedstawicieli państwa się nie zdarzają, przecież wymagania dotyczące bezpieczeństwa lotów z takimi osobami są tak rygorystyczne, że nic złego nie ma prawa się stać…

Tego dnia nikt oficjalnie nie poinformował mnie o śmierci moich rodziców.

Fragment książki „Moi Rodzice”, Marta Kaczyńska, Dorota Łosiewicz (The Facto, 2014)

Czytaj także:

Kolejna rocznica i kolejna smoleńska wrzutka. Pięć lat po katastrofie MAK-owska narracja wciąż żywa

Kto winny katastrofy smoleńskiej? Kuczyński znów oskarża: Kaczyński. Bez znaczenia który. Na pewno jeden z nich


„Moi Rodzice” to najbardziej wyczekiwana książka ostatnich lat. O Lechu i Marii Kaczyńskich w rozmowie z Dorotą Łosiewicz opowiada ich córka Marta Kaczyńska: „Moi Rodzice” Książka do nabycia wSklepiku.pl. Polecamy

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.