"Sumliński był tylko zającem, żeby ustrzelić tura, a tym turem jest Antoni Macierewicz". RELACJA z kończącego się procesu

Fot. Youtube.pl
Fot. Youtube.pl

Zdaniem mecenasa Puławskiego, operacja mogła zostać przeprowadzona bardziej skutecznie, lecz się nie udała nie z powodu popełnionych przez tych doświadczonych funkcjonariuszy błędów, ale z powodu cech Wojciecha Sumlińskiego. Mecenas zwrócił także uwagę, że bardzo przyzwoity Sąd pierwszej instancji nie zastosował wobec niego aresztu. Sąd drugiej instancji zastosował areszt - Pan Sumliński targnął się na swoje życie i nie trafił w rezultacie do aresztu. Gdyby tam trafił, mając czwórkę dzieci i niepracującą żonę, mógłby się załamać i ta historia mogłaby się wtedy potoczyć inaczej. Chodziło o zdemolowanie państwa, o skuteczne „dorżnięcie watahy” - ale dzięki Wojciechowi Sumlińskiemu nie dorżnięto tej watahy, ponieważ jego czyn wpisuje się w historię największych Polaków. Pan Sumliński nie zasłużył może na tytuł największego Polaka - ale miał swój przyczynek w tym, żeby odmienić losy wielkiej wpływowej partii, która zmierza do sanacji tego państwa, narodu, społeczeństwa, do odnowy wielu gałęzi gospodarki, nie mówiąc o innych gałęziach.

Mecenas Puławski zwrócił uwagę, że brak dowodów w tej sprawie jest jasny i widoczny, a teza, którą przedstawił, jest motywem - bo nie można uznać za motyw 200 tys. zł za pozytywną weryfikację, ponieważ nie istnieje żadne nagranie to potwierdzające, mimo, że Aleksander L. i Wojciech Sumliński prowadzili wtedy ze sobą wiele rozmów. Następnie nawiązał do początku swojego wystąpienia - fragmentu mowy obrończej mecenasa Śmiarowskiego - mówiąc, że należy wnikliwie sprawdzić, czy osoby składające doniesienie mogły mieć interes, aby kogoś oskarżyć. Wbrew temu, co mówi prokurator - tak Aleksander L., jak i Leszek Tobiasz, mieli w tym interes. Zbliżały się wybory - Leszek Tobiasz liczył na awanse syna, a Aleksander L. na możliwość otrzymania posady choćby w spółkach Skarbu Państwa. Nie można sobie pozwolić, aby udawać, że przedstawiciel Prokuratury jest niedoświadczony zawodowo, bo nie można zapominać, że Aleksander L. i Leszek Tobiasz byli wysokiej klasy specjalistami w wywiadzie i służbach.

Mecenas Puławski powiedział także, że gdyby był prokuratorem, to odmówiłby wystąpienia w tej sprawie. Jego zdaniem, na zarzuty wobec Wojciecha Sumlińskiego nie ma w akcie oskarżenia dowodów, są za to dowody na coś innego. Można sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Wojciech Sumliński został złamany w areszcie wydobywczym i potwierdził, że miał się podzielić pieniędzmi z członkami Komisji Weryfikacyjnej. Była perspektywa, że faktycznie dojdzie do „dorżnięcia watahy”. Dowody prokuratury opierają się na zeznaniach niewiarygodnych osób, w tym również Bronisława Komorowskiego, który nie pamiętał, kiedy i kto z najwyższych urzędników państwa do niego przyszedł. „To jakiś dramat jest” - dobitnie stwierdził mecenas Waldemar Puławski, dodając, że nie chce takiego Prezydenta. Żądanie przez Prokuraturę dwóch lat więzienia jest jakimś obłędem, brnięciem w przepaść, może kiedyś się dowiemy, kto zażądał dla Wojciecha Sumlińskiego dwóch lat bezwzględnego pozbawienia wolności. Nie ma żadnych dowodów, że w ogóle brał on udział w tej sprawie.

Proszę o uniewinnienie naszego klienta

— zakończył swoje wystąpienie mecenas Waldemar Puławski.

Wojciech Sumliński, rozpoczynając swoje wystąpienie, podziękował swoim obrońcom za ich zaangażowanie, dodając, że od początku bronią go w tej sprawie za darmo. Stwierdził, że w tej sprawie walczy o życie, bowiem jeśli zapadnie jakikolwiek wyrok skazujący, wszystko, czym do tej pory się zajmował, zostanie zamordowane, straci jakiekolwiek znaczenie. Zwracając się do Sądu, ale odnosząc do słów prokuratora, zapytał retorycznie, skąd się biorą tacy podli ludzie, którzy doskonale wiedzą, że nie zrobił nic złego, a żądają kary pozbawienia wolności.

Zdaniem Wojciecha Sumlińskiego, Prokurator opiera swoje twierdzenia tylko na słowach płk. Leszka Tobiasza oraz wspierających go słowach Aleksandra L., któremu się nic nie stanie, bo dostanie wyrok w zawieszeniu - natomiast on pójdzie do więzienia. Oskarżony dziennikarz odniósł się do bilingów o których mówił prokurator, mówiąc, że prosił, aby zrobić analizę tych bilingów, by stwierdzić, ile w nich było prób połączeń, załączania się poczty głosowej itp. Zwrócił uwagę, że jeśli chodzi o Leszka Pietrzaka, to w tamtym czasie wielokrotnie występował on w jego programach, więc ich częste kontakty nie były niczym niezwykłym. Jeśli chodzi o świadków, na których głównie opiera się Prokuratura, to jest ich czterech: płk. Leszek Tobiasz, płk. Aleksander L., Pani Barbara Tobiasz i Pan Jarosław Jakimczyk. Ten ostatni zeznał tylko tyle, że przyszedł do niego płk. Leszek Tobiasz mówiąc, że ma jakieś dowody na rzekomą korupcję, ale o Wojciechu Sumlińskim nie było w ogóle mowy. W aktach sprawy jest, w jaki sposób Barbara Tobiasz rozpoznała Sumlińskiego - to jej mąż go pokazał jej kiedyś w telewizji, mówiąc, że jest tym człowiekiem, z którym się spotykał. Aleksander L. z kolei wielokrotnie plątał się w zeznaniach, a w końcu zamilkł. Wojciech Sumliński poprosił Sąd o dołączenie do akt sprawy wyroku z dn. 8 grudnia 2010 r. Sądu Okręgowego w Warszawie, dotyczącego sprawy firmy „Megagaz”, o której to firmie pisał artykuły, a która to firma próbowała go za to zniszczyć, wytaczając mu procesy karne o wielotysięczne odszkodowania. Płk. Aleksander L. występował w tym procesie przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu, ale Sąd Okręgowy, a potem Apelacyjny, wydał korzystny dla Wojciecha Sumlińskiego wyrok, a o zeznaniach Aleksandra L. wypowiedział się, że są nie tylko niewiarygodne, ale także urągające podstawowym zasadom logicznego myślenia, co dobitnie świadczy o wiarygodności tej osoby. Wojciech Sumliński zakwestionował również wiarygodność płk. Leszka Tobiasza, wskazując, że był on prawomocnie skazanym przez Sąd przestępcą, osobą fałszywie pomawiającą innych o czyny, których nie popełnili, szantażystą abp. Paetza w sprawie „Anioł”, człowiekiem inwigilującym Kościół Katolicki, którego życie było pasmem intryg i niszczenia innych istnień ludzkich.

Wojciech Sumliński zwrócił uwagę, że płk. Leszek Tobiasz po złożeniu zawiadomienia o popełnienia przestępstwa korupcji bardzo wiele zyskał, ponieważ zawieszone zostały wszystkie sprawy karne, jakie były przeciwko niemu prowadzone w Prokuraturze Garnizonowej. Odnosząc się do sprawy pieniędzy, które przelał mu Aleksander L., dziennikarz zauważył, że prokurator nie wspomniał o tym, że pieniądze te zostały błyskawicznie zwrócone. Wojciech Sumliński powiedział również, że Prokuratura wybiera z 2008 r. te sprawy, które pasują, jak np. sprawa tych pieniędzy czy ARMiR-u, a te, które jej nie pasują, pomija, jak choćby zeznania Tomasza Budzyńskiego, które również dotyczą 2008 r., twierdząc, że nie są to sprawy z okresu grudzień 2007 - styczeń 2008 r., którego dotyczy akt oskarżenia.

Po tych swoich słowach Wojciech Sumliński demonstracyjnie podarł akt oskarżenia.

Po tym emocjonalnym geście Wojciech Sumliński powiedział, że gdyby poszedł do aresztu, nie wie, jak by się wszystko potoczyło, ponieważ nie zna swojej odporności. Opowiedział w tym kontekście o zastraszaniu i niszczeniu jego rodziny, żony i dzieci, dodając, że winę za to ponoszą koledzy prokuratora, którzy stali za tymi działaniami. Stwierdził, że poniósł w ten sposób już bardzo wielką karę - bo zaufał ludziom, którym nigdy nie powinien zaufać. Popełnił wiele błędów, ale daleko mu było do popełniania przestępstw. Wojciech Sumliński w sposób stanowczy powtórzył, że nigdy nie prowadził żadnych rozmów o korupcji. Prokuratorzy nie przewidzieli, że może się załamać i popełnić największy błąd swojego życia, choć z perspektywy czasu, być może wcale to nie był błąd, bo teraz by go tu nie było.

Następnie oskarżony dziennikarz opowiedział, jak po wyjściu ze szpitala on i jego rodzina nadal byli nękani przez Prokuraturę. Przypomniał wyrok, jaki wydał sędzia Piotr Gonciarek, w którym jako szokujące zostały ocenione standardy postępowania prokuratorów Jolanty Mamej i Andrzeja Michalskiego. Mimo prób pociągnięcia tych prokuratorów do odpowiedzialności, Prokuratura umarzała ich sprawy, a w końcu ich awansowała przed odebraniem im immunitetów prokuratorskich, aby wzmocnić ich pozycję.

W kolejnej części swojego wystąpienia Wojciech Sumliński nakreślił obraz swojej pracy jako jednego z pierwszych dziennikarzy śledczych, aby poprzez to pokazać podłoże i mechanizmy, na czym ta praca polegała i w jaki sposób zdobywał informacje, które potem wykorzystywał pisząc swoje artykuły czy też robiąc programy. Zdaniem dziennikarza, zakładnikiem tej sprawy jest prawda i wszyscy, którzy śledzili ten proces od początku, mają tę prawdę przed oczami - ale nie każdy może ją dostrzec. Ta prawda jest sponiewierana, niszczona - nawet nie przez samych prokuratorów, którzy w tej sprawie, jego zdaniem, są tylko pewnego rodzaju narzędziem w rękach służb. Aby dotrzeć do tej prawdy, trzeba sięgnąć głęboko wstecz, do początków jego pracy jako dziennikarza śledczego, połowy lat 90-tych, oraz cech, jakimi wg niego powinien się wykazywać taki dziennikarz, m.in. uczciwości i obiektywizmu. Przypomniał swoich kolegów, z którymi stworzył pierwszy zespół dziennikarzy śledczych. Zwrócił uwagę, że dziennikarstwo śledcze w tej chwili praktycznie nie istnieje, a jego koledzy z dawnych czasów, z którymi kiedyś tworzył ten zespół, pracują teraz m.in. na rzecz tych, których kiedyś w swoich artykułach opisywali.

Wojciech Sumliński powiedział, że trwało rok, zanim napisał swój pierwszy duży tekst, w którym opisywał przestępstwa popełniane na granicy w Terespolu, o kulisach zdobywania informacji, sposobach ich weryfikacji, swoich kontaktach z gangsterami, dziesiątkach rozmów z przemytnikami, a także z pogranicznikami. Po publikacji tekstów o tej przestępczości, próbowano podpalić mu dom, wybito szyby w oknach, a jego żona wyprowadziła się na pół roku, namawiając go, aby te tematy zostawił. Nie chciał tego zrobić, ponieważ uważał, że taka jest właśnie misja dziennikarza śledczego. Ze względów bezpieczeństwa zaczął publikować pod pseudonimem - m.in. jako Stefan Kukulski. Opowiedział też o swoich kolejnych artykułach, jak np. „Korpus szpiegowski”, w którym ujawnił, że dyplomaci rosyjscy to tak naprawdę agenci GRU. W oparciu o dowody przedstawione w tym artykule, 17 rosyjskich „dyplomatów” zostało wyrzuconych z Polski. Ten tekst, jako jeden z niewielu w tamtym czasie, podpisał swoim imieniem i nazwiskiem, ponieważ podczas jego pisania został zdekonspirowany.

Następnie oskarżony dziennikarz opowiedział, jak zaczęli się zgłaszać do niego prokuratorzy i policjanci, z prośbą o pomoc w ujawnianiu działań przestępczych. Dzięki temu udało się wiele zmienić na lepsze na granicy, pozbyto się funkcjonariuszy pracujących na rzecz takich grup. Później zgłaszali się do niego także oficerowie UOP czy CBŚ, którzy informowali go o zaistniałych przestępstwach, dostarczali tajne dokumenty, aby na ich podstawie mógł pisać artykuły o przestępstwach, które były ukrywane przed opinią publiczną, a funkcjonariusze ci nie widzieli innego sposobu, aby społeczeństwo się o tym dowiedziało. Opisał w tym kontekście przypadek gangstera „Masy”, który w swoich zeznaniach pogrążał znanych polityków SLD, opowiadając o ich współpracy z mafią pruszkowską przy zyskach z automatów do gier, ale ta część jego zeznań była ukrywana przez prokuratorów. Za publikację artykułu o tej sprawie Wojciech Sumliński mało nie trafił do więzienia, ponieważ Prokuratura w Płocku zażądała od niego ujawnienia informatora, grożąc w przypadku odmowy więzieniem. On jednak swoich informatorów nie wydawał, nawet, jeśli nie zawsze ich szanował - dlatego mu właśnie ufano. Jedynym, o którym mówi, jest siedzący obok Aleksander L., ale jego na sto sposobów wydali inni dziennikarze - on sam by o nim nigdy nie powiedział, bo to by było wbrew zasadom dziennikarstwa śledczego. Jedynym, który się ujawnił, ale sam z siebie, był ten, który do niedawna go szczerze nienawidził - Tomasz Budzyński.

Wojciech Sumliński opowiedział też o sprawie morderstwa ks. Jerzego Popiełuszki, która wbrew pozorom, jego zdaniem, jest mocno związana ze sprawą, która toczy się przed sądem, ponieważ Aleksander L. wiedział, jak bardzo kwestia rozwikłania tego morderstwa jest dla niego ważna. Aleksander L. dozował swoją wiedzę na ten temat, wykorzystywał ją, aby w pewnym sensie „tresować” dziennikarza. Wojciech Sumliński dodał, że informacje, które otrzymywał o sprawie morderstwa ks. Popiełuszki od Aleksandra L., generalnie okazywały się prawdziwe. Pilnował się, by nie przekroczyć pewnej granicy w tych swoich kontaktach z Aleksandrem L., ale ma świadomość, że był rozgrywany, o czym uczciwie pisze w swoich książkach. Oskarżony dziennikarz, celem zobrazowania, jak wyglądało takie rozgrywanie, przytoczył dwie historie: o publikacji zdjęcia Aleksandra Kwaśniewskiego z Markiem Dochnalem oraz o informatorach, którzy dostarczali dziennikarzom wiele cennych informacji o WSI. Na bazie tych historii wykazał, w jaki sposób służby potrafią manipulować informacją, często prawdziwą, w stosunku do dziennikarzy i polityków, czy też w sposób długofalowy budować swoją wiarygodność, celem uzyskania założonych przez siebie celów.

Zdaniem Wojciecha Sumlińskiego, jest coś takiego, jak litera prawa, i duch prawa. Jeżeli opinia publiczna jest oszukiwana, jeżeli się przed nią ukrywa bardzo ważne fakty, niszczy się ludzi, to jego rolą (dziennikarza śledczego) jest odsłanianie przed opinią publiczną tego, co w pewnym sensie jest jej własnością.

Nie psułem otwartych śledztw. Nie było tak, że śledztwo szło dynamicznie, a ja dla sensacji się w coś wpakowywałem i coś publikowałem. Wchodziłem tam, gdzie śledztwo mordowano, gdzie spychano je na manowce, gdzie miano z tej sprawy zrobić proch i pył - jak w sprawie ks. Popiełuszki, jak w sprawie „Pro Civili”, jak w sprawie odłożonych na bok tajnych akt „Masy”

— powiedział oskarżony dziennikarz.

« poprzednia strona
1234
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych