Kiedy aktorzy zaczynają mówić własnym głosem, robi się dramat. Potwierdziła to Krystyna Janda

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
wPolityce.pl/tvn24
wPolityce.pl/tvn24

Sprawa może się wydawać błaha, ale taka nie jest ze względu na zasięg. Chodzi o role odgrywane poza planem filmowym i poza sceną przez aktorów czy też osoby za aktorów uchodzące. Głośna jest wciąż kuchenna, a właściwie nawet zlewozmywakowa psychoanaliza Krystyny Jandy (taka, jaką można toczyć przy obieraniu warzyw czy myciu naczyń), dotycząca domniemanego klimakterium prof. Krystyny Pawłowicz.

WIĘCEJ: I to mają być elity? Chamski atak Jandy w gazecie Lisa: „Przypuszczam, że Pawłowicz ma klimakterium w ostrym stadium. (…) Zaczynam się zwyczajnie bać!”

Rzecz jest niesmaczna i głupia, ale Janda ma spory zasięg oddziaływania. Podobnie jak Daniel Olbrychski, często wypowiadający się o polityce. I podobnie jak występujący na manifestacjach KOD Marek Kondrat, Maja Komorowska czy Agnieszka Holland (czasem występująca także jako aktorka). Nie chodzi o to, że aktorzy powinni wyłącznie mówić o sztuce, filmie czy teatrze, bo to byłby nonsens. Tym bardziej że tylko nieliczni mają akurat w tych dziedzinach coś do powiedzenia, przynajmniej na poziomie odbiegającym od trywialnego psychologizowania i banałów z programu podstawówki. W wypadku aktorów istnieje jednak coś takiego jak wykorzystywanie popularności do głoszenia ewidentnych bzdur, nie tylko na temat polityki.

Jest truizmem, że aktorzy przez większość życia zawodowego mówią cudzymi tekstami, zwykle dobrze napisanymi, wycyzelowanymi, często wielokrotnie poprawianymi i ulepszanymi. Kiedy więc zaczynają mówić własnym głosem, zaczyna się dramat. Bo przede wszystkim operują kuchenną czy zlewozmywakową psychologią. Wypowiadają też rzekomo własne opinie, choć gdy się temu bliżej przyjrzeć, okazuje się, że wielu tylko powtarza najbardziej zgrane „prawdy objawione” gazety Adama Michnika. Aktorów uwodzi ich popularność i oddziaływanie oraz ranga tekstów wypowiadanych na scenie czy planie filmowym. Ich własne teksty tylko korzystają z aury tych scenicznych, choć są pozbawione ich znaczeń i ich formalnej doskonałości. Zresztą samo obcowanie z dobrymi, wypracowanymi tekstami sprawia, że kompletnie nie pracują nad własnymi. Zakładam, że w większości sztuk i filmów chodzi o dobre teksty, choć bardzo silny jest nurt w polskim teatrze robiący z klasycznych tekstów papkę dla idiotów i sporo jest filmów głupszych niż wszelkie normy przewidują. Ale, na szczęście, ani tej papki, ani „złotych myśli z bakelitu” nie da się specjalnie cytować, tak są niezborne.

Kiedy Krystyna Janda, Maja Komorowska czy Daniel Olbrychski mówią własnym głosem pojawia się zażenowanie, bo kontrast między tekstami scenicznymi a prywatnymi jest ogromny. Oczywiście w każdym pokoleniu są aktorzy mądrzy i daleko wykraczający swoją wiedzą poza to, co robią na planie czy na scenie, wystarczy przywołać Gustawa Holoubka, Andrzeja Łapickiego czy Zbigniewa Zapasiewicza. Ale dominują osoby, które dla własnego dobra powinny milczeć w kwestiach, o których najzwyczajniej nie mają pojęcia. Ale mają znaną twarz. Ta twarz sprawia, że aktorzy bardzo często występują w reklamach jako autorytety polecające jakieś auta, domową elektronikę, ubezpieczenia, paraleki czy kosmetyki. I w tym tkwi prawdziwa perwersja, bo jakim cudem za wiarygodny autorytet może uchodzić osoba mówiąca podsuniętym jej tekstem także poza reklamą. To przede wszystkim aktor powie wszystko, choćby to nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. To jednak nie moje zmartwienie, lecz firm zamawiających reklamy swoich produktów i usług.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych