Reżyser "Sierpniowego Nieba": "Polskość przeżywa dziś swój renesans. Mit Powstania Warszawskiego jest odpowiedzią na potrzebę przeżycia pokoleniowego młodzieży." NASZ WYWIAD

Fot. materiały prasowe filmu "Sierpniowe niebo"
Fot. materiały prasowe filmu "Sierpniowe niebo"

Możemy już oglądać w kinach "Sierpniowe Niebo. 63 dni chwały", film Ireneusza Dobrowolskiego. Na czwartkowym specjalnym pokazie w warszawskim kinie Luna pojawiło się kilkaset osób, które nagrodziły produkcję rzęsistymi brawami. Spotkanie poprowadził redaktor naczelny tygodnika "wSieci" Jacek Karnowski.

Po projekcji rozmawialiśmy z reżyserem i scenarzystą filmu.

 

wPolityce.pl: Bezpośrednim impulsem do nakręcenia "Sierpniowego nieba" była historia o odnalezieniu w trakcie realizowania inwestycji w Warszawie powstańczych szczątek.

Ireneusz Dobrowolski, reżyser i scenarzysta "Sierpniowego Nieba": O tej historii usłyszeliśmy, gdy pracowałem w "Expresie Reporterów". Tak jak pokazaliśmy w filmie - chodziło o odnalezienie szczątek sanitariuszki, bowiem na kości, która została odnaleziona, była opaska z czerwonym krzyżem. Inwestycja miała miejsce gdzieś na Woli, była mowa o okolicy ulicy Płockiej. Kiedy chcieliśmy zrobić o tym materiał, człowiek, który był naszym informatorem nagle zniknął, zmienił numer telefonu.

 

Pozytywnego zakończenia - czyli wstrzymania inwestycji i poważnych badań ekshumacyjnych - zapewne nie było.

Nie sądzę, żeby pozytywne zakończenie było efektem tamtej historii. Siłą rzeczy takich przypadków musiało być w najnowszej historii Warszawy wiele, tyle że się o nich nie mówiło. Mnie ta historia prowokowała do odpowiedzi na pytanie, czy te szczątki są święte czy są po prostu śmieciem budowlanym, który przeszkadza w inwestycjach. W filmie chciałem cofnąć się do czasów, kiedy ten żywy człowiek miał swoja historię i zobaczyć, jak to się stało, że zginął w tym miejscu. Wtedy przyszedł mi pomysł na ten scenariusz, a ponieważ miałem od urodzenia taki background Powstania Warszawskiego – mój ojciec walczył na Starym Mieście - to nie miałem wątpliwości, by taki scenariusz zrealizować.

 

W jednej ze scen widzimy graffiti prezentujące jakby dwie Warszawy: jedną z XXI w., z nowoczesnymi samochodami i wieżowcami, a drugą w podziemiach, która zajmuje się historią. Czy ten powstańczy duch wpływa w jakiś sposób na warszawiaków?

Na pewno wpływa – zarówno na tych, którzy znają historię Warszawy, potrafią czytać ślady na murze, blizny, rany postrzałowe, które są obecne w mieście, ale także zaczyna wpływać na tych, którzy przyjechali do Warszawy i szybko się z tym miastem utożsamiają. Na pierwszy rzut oka Warszawa wydaje się miastem szarym, zabieganym i zajętym swoimi codziennymi sprawami, ale wystarczy zajrzeć trochę głębiej i okazuje się, że każde miejsce w stolicy jest przepełnione historią. Warto o tym pamiętać, bo to sprawia, że nie jesteśmy anonimowi w masie, ale mamy coś wartościowego, do czego możemy się dostroić.

 

"Sierpniowe niebo" wpisuje się w szereg inicjatyw, które odwołują się do Powstania Warszawskiego. Mamy kapitalne muzeum prowadzone przez Jana Ołdakowskiego, a kolejni twórcy szukają inspiracji w wojennej historii Warszawy. Skąd według pana taka popularność tego mitu?

W moim przekonaniu mit Powstania Warszawskiego odżywa w tej chwili jako coś, co jest niezbędne, by scalać naszą tożsamość narodową. W latach 80. był bardzo silny mit „Solidarności”, który po 1989 roku został rozdrobniony przez polityków i praktycznie przestał istnieć. Przez wiele lat żyliśmy jako społeczeństwo konsumpcjonizmem i wizją lepszego jutra, ale teraz potrzeba mitu wróciła. Jest potrzeba bohaterów i to takich rzeczywistych. Oczywiście uczymy się w szkole o Kościuszce czy Sobieskim, ale to jednak odległa historia. A każdy w rodzinie ma kogoś, kto był w powstaniu, albo stracił kogoś podczas wojny. Ta historia jest żywa i to że ona dziś powraca jest bardzo pozytywne, bo znając własną historię, mamy pamięć jako naród.

Natomiast fakt, że historia powstania powraca także w formie popkulturowej jest bronią obosieczną. Z jednej strony to bardzo silny nośnik do popularyzowania historii, a z drugiej odbiera jej jednak powagę. Jeśli historia przejdzie całkowicie do popkultury, to za kilka lat symbole Polski Walczącej mogą stać się tandetnymi pamiątkami turystycznymi z Warszawy i to pewnie produkowanymi w Chinach.

 

Obawia się pan tego, że Polska Walcząca stanie się znakiem towarowym jak Coca-Cola?

Mój ojciec traktował znaczek Polski Walczącej jako coś świętego i był bardzo zły, gdy ktokolwiek używał go w innym kontekście niż Powstanie Warszawskie. Zresztą kłóciłem się z nim o to, bo uważałem, że w dowolnych czasach warto go używać w słusznej sprawie. Wierzę w to, że prawda przenika wszystko. Jeżeli zagości w sercach młodych ludzi, to żadne media nie będą jej w stanie stamtąd wyrzucić i oni będą tę pamieć kultywować. Prawda w sercu jest łaską; tak jak honor, jak godność, jak miłość do ojczyzny.

 

Ale i w filmie odwołuje się pan chętnie do hiphopowców czy graffitowców, którzy nawiązują do Powstania Warszawskiego.

Rozdzieliłbym tutaj popkulturę od kontrkultury. Dla mnie street art i hip hop to właśnie kontrkultura, która w swojej istocie buntuje się wobec tego, co oficjalnie i narzucone, a dociera do istoty rzeczy. Jeśli chodzi o tę gałąź kultury, to nie przejmowałbym się tym zagrożeniem. Grupy rekonstrukcyjne też nie są wbrew pozorom chłopcami, którzy bawią się w wojsko, ale uczą się historii i mogą być przykładem dla wielu ich rówieśników; za ich postawą stoi prawda. Widzę to bardzo pozytywnie, wbrew wielu zjawiskom i diagnozom.

Myślę, że uczucia polskości przeżywają swój renesans. Ten renesans doprowadzi do odrodzenia, które będzie czymś zupełnie nowym i nie będzie podlegało żadnej emblematyzacji tak jak wielu by tego chciało: że jeśli już, to pod moją banderą i w mojej szufladzie.

 

A skąd potrzeba czegoś tak nienamacalnego jak polskość czy odwołanie do historii? Tak jak pan mówił; po 1989 roku historia miała się zakończyć, a Polacy przestać się nią zajmować.

Zacznijmy od tego, że tamte czyny i tamta ofiara to był taki rodzaj energii, której nie można wyciszyć. Ona musiała powrócić do nas w formie tych zjawisk, które obserwujemy. Zainteresowanie tą tematyką wynika również z pewnej przekory Polaków jako narodu. Im mniej jest historii w szkołach, tym więcej się nią interesujemy. W filmie jest scena tajnych kompletów – nie chciałbym, by w Polsce historii uczono na tajnych kompletach, ale jak widać takie zainteresowanie istnieje i myślę, że potrzebujemy pozytywnych przykładów. W Powstaniu Warszawskim taką postawą jest działanie młodych ludzi, którzy tak bardzo kochali Polskę, że udział w nim był dla nich poza wątpliwością.

Wraca też pytanie, czy ta ofiara – tak jak zastanawia się dziadek Rudzki w filmie – nie spowodowała, że naród z trudem się odradzał. Ale zwróćmy uwagę, ze żyjemy w bardzo ciekawych czasach; od wojny minęło już ponad 70 lat, z kolei od 1989 roku ćwierćwiecze. Jest w nas potrzeba jakiegoś przeżycia pokoleniowego. Dla mnie takim przeżyciem był stan wojenny i etos „Solidarności”, ale później takich wydarzeń nie było. Co prawda był Okrągły Stół, ale przez polityków został on zdewaluowany. Współczesna młodzież takiego przeżycia potrzebuje i Powstanie Warszawskie powoduje, że ta pustka się wypełni.

 

I nie przeszkadza panu, że te "tajne komplety" odbywają się dziś na koncertach, w salach kinowych i na stadionach?

Wręcz przeciwnie. Uważam, że jest to wspaniałe. Przeszkadza mi to, ze lekcje historii w sposób niewystarczający odbywają się w szkołach. To bardzo smutne. Z drugiej strony, tak jak mówiłem: im mniej tej historii w szkole, tym oddolne ruchy coraz częściej się do niej odnoszą. To niezwykle pozytywne i budujące.

Rozmawiał Marcin Fijołek

"Na tym filmie płakali mężczyźni". PRZECZYTAJ recenzję Piotra Skwiecińskiego

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.