Nasz wywiad. Roman Graczyk o wolności słowa w Polsce. "Z kodeksem cywilnym w ręku ścigają autorów, którzy im się narazili"

Fot. wPolityce.pl, RG
Fot. wPolityce.pl, RG

Jak pan ocenia, po kolejnej rozprawie, sytuację w procesie, który wytoczono panu za książkę o historii "Tygodnika Powszechnego"?

Ustaliliśmy z moimi pełnomocnikami, że nie będziemy komentować procesu jako takiego, dopóki on się toczy. Muszę się tego trzymać, ale też chcę się tego trzymać. Jedyny aspekt prawny, na jaki w związku z tym mogę zwrócić uwagę, to nadużywanie w Polsce prawa do dochodzenia ochrony dóbr osobistych w stosunku do autorów niepoprawnych politycznie książek (artykułów). Kodeks cywilny stał się batem na takich autorów.

Ma pan poczucie, które my w redakcji i w Stowarzyszeniu silnie odczuwamy, jak wielu ludzi jest z panem?

Tak. Ta sprawa wyzwoliła ludzką solidarność, z czego jestem rad. Po pierwsze dlatego, że nie czuję się osamotniony, po wtóre dlatego, że rodzi się pewien nurt w opinii publicznej, czuły na sprawę, o której mówiłem poprzednio. 

Czy dziś napisałby pan tę samą książkę? Innymi słowy - czy takie zastraszanie procesami może być skuteczne?

Mam wrażenie, że wyszukałem wszystkie możliwe okoliczności łagodzące opisując przypadki tych moich bohaterów, którzy wdali się w dwuznaczne konszachty z SB. Każdy kolejny krok w tym kierunku byłby już rozmywaniem prawdy. Podobnie, gdy chodzi o zaangażowanie „Tygodnika” po stronie PRL-u w latach 1956-1976: opisuję je na tle epoki, pokazując, że np. PAX posunął się w tym znacznie dalej oraz że w ogóle wydawanie  legalnej gazety nie było w tamtym systemie i w tamtym czasie możliwe bez jakiegoś bicia pokłonów. Takie były czasy, zgoda, ale nie można – jak się tego domagają strażnicy legendy – zignorować tych pokłonów, udając, że ich nie było, bo wtedy przestaniemy z tej historii cokolwiek rozumieć (już nie mówiąc o tym, że będziemy na bakier z prawdą). Gdyby się to zignorowało, to nic by nie znaczył zwrot polityczny „Tgodnika” w 1976 r. (protest wobec nowelizacji konstytucji wyjście z sejmu). Słowem, nie widzę nic, co bym w tej książce zmienił, gdybym ją pisał dzisiaj. Ale na pytanie, czy zastraszanie może być skuteczne, odpowiadam: może. Problem jest nie indywidualny, ale systemowy.

Jak pan ocenia stan wolności słowa dzisiaj w Polsce?

Nisko. Wolność słowa w praktyce określa się nie tylko przez istnienie instytucjonalnej cenzury lub jej brak. Jak podkreśla Tomasz Strzyżewski, człowiek, który pod koniec lat 70-tych wywiózł na Zachód dokumenty krakowskiej delegatury Głównego Urzędu Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, realna cenzura to nie tylko cenzor w takim czy innym urzędzie. W PRL to był także system wydawniczy (państwo dawało i cofało koncesje), to oddziaływanie komunistycznej propagandy na powszechną świadomość ludzi, to działania operacyjne SB w  stosunku do redakcji pism, to cenzura redakcyjna sprawowana przez odpowiednio dobieranych redaktorów naczelnych, a w końcu – ale co nie najmniej ważne – autocenzura w głowach autorów. Dzisiaj nie ma szeregu z tych elementów, przede wszystkim instytucjonalnej cenzury, ale są inne. Najważniejszy wydaje mi się brak równowagi na rynku medialnym, a co za tym idzie brak normalnej, pluralistycznej, zrównoważonej opinii publicznej. Mamy silną dominację jednego nurtu światopoglądowo-ideowego, inne nurty są w stosunku do niego jak ubodzy krewni.

Czymś na kształt dawniejszej władzy ideologii jest dziś władza poprawności politycznej. Kto się z niej wyłamie, zostaje poniekąd skazany na banicję. Jego poglądy przestają być w mainstreamie oceniane merytorycznie, widzi się je odtąd przez pryzmat jego heretyckiego gestu. Więc mało kto się wyłamuje. Nie ma żadnego mechanizmu regulującego na rynku prasy papierowej, a to, co jest w odniesieniu do sfery radiowo-telewizyjnej, to fikcja, bo KRRiTV zabezpiecza – z grubsza biorąc - interesy partii rządzących. Lepiej to wygląda na poziomie Internetu, ale i tu potrzebne są pieniądze, stworzenie czegoś na poziomie, często przerasta możliwości ludzi spoza dominującego nurtu, wiec i tu bogatsi mogą więcej. W końcu bogatsi (i bardziej wpływowi) mogą więcej, gdy z kodeksem cywilnym w ręku ścigają autorów, którzy im się narazili.

rozm. gim

CZYTAJ: Bronisław Wildstein: apeluję, by korzystać z wszelkich możliwości niesienia pomocy Romanowi Graczykowi. Sam deklaruję pomoc

 

OD REDAKCJI:

Roman Graczyk, pisarz i publicysta, jest kolejną osobą stającą w ostatnim czasie przed sądem za wolne słowo, za opinię, za dociekliwość. Kosztowny proces i jego ma uciszyć. Przeczytajcie państwo fragment poniższego tekstu Graczyka:

 

Wytaczanie procesów cywilnych autorom publicznych wypowiedzi jest w Polsce orężem przeciwko wolności słowa. Mamy tego w ostatnich latach aż nadto wiele przykładów.

(...) Przyszło mi odpowiadać w tego rodzaju procesie za książkę traktującą o pewnym wycinku najnowszej historii Polski (Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011). Dobrze więc rozumiem  dyskomfort autora pozwanego w takiej sprawie. Ten dyskomfort znacząco się zwiększa w przypadku skazania. Gdy chodzi o moją sprawę, ufam, że „są  jeszcze w sądy Rzeczypospolitej”, ale najlepszy sąd nic nie poradzi na to, że mamy oto w Polsce sytuację prawnego ścigania ludzi za korzystanie z prawa do wolności słowa. To trzeba zmienić na poziomie legislacji. Wobec praktyki sądowej, jaką obserwujemy, autor nie dysponujący jakąś szczególną fortuną materialną trzy razy się zastanowi, zanim podejmie się „trefnego” tematu. O to, zresztą, zwykle chodzi tym, którzy ich pozywają.

Wszystko to sprawia, że należałoby się zastanowić nad użytecznością dla dobra wspólnego tych przepisów kodeksu cywilnego, które umożliwiają takie praktyki. A tym bardziej nad ich użytecznością dla efektywnej ochrony wolności słowa. Uwagę tę dedykuję rządzącej koalicji PO-PSL, a szczególnie urzędującemu ministrowi sprawiedliwości Jarosławowi Gowinowi.

Dopóki ta instytucjonalna infrastruktura się nie zmieni, autorzy będą w ten sposób dyscyplinowani i onieśmielani. Natomiast ci, którzy mimo wszystko odważą się pisać, mogą być dotkliwie karani finansowo. Dlatego proszę wszystkich, którym leży na sercu sprawa wolności słowa, o wszelką możliwą pomoc. Jeśli – w co ufam – wygram ten proces i kosztami procesowymi zostanie obciążony pozywający mnie Jacek Pszon, pomoc zostanie przekazana innym potrzebującym.

Przy okazji gorąco dziękuję wszystkim, którzy już dotąd okazali mi w tej sprawie jakiekolwiek wsparcie.

 

Stowarzyszenie Edukacji Medialnej i Społecznej im. Jana Liszewskiego postanowiło, że nie może w tej sytuacji pozostać obojętne i udzieli panu Romanowi Graczykowi, w miarę posiadanych, skromnych środków, wsparcia. Państwa zachęcamy do udzielania pomocy w miarę własnych możliwości. Nikt nie może zostać sam wobec niesprawiedliwości! Każdy z nas może jutro znaleźć się w podobnej sytuacji. Dziś słowo "solidarność" znowu musi znaczyć to, co znaczy.

Jednocześnie informujemy, że Stowarzyszenie Edukacji Medialnej i Społecznej im. Jana Liszewskiego zgodnie z prawem przyjmuje wpłaty na działalność statutową, w tym na wspieranie wolnego słowa. Wszelkie informacje o Stowarzyszeniu i dane można znaleźć na tej stronie internetowej.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.