Po wojnie niemiecki system medialny został tak pomyślany przez aliantów, aby uniemożliwić podporządkowanie go władzy czy wprowadzenie cenzury.
Przeprowadzona przez Amerykanów i Brytyjczyków denazyfikacja zmiotła dużą część tytułów prasowych, które w okresie rządów Hitlera bardziej lub mniej dobrowolnie, często też z milczącą aprobatą lub nawet entuzjazmem, podporządkowały się władzy zbrodniarza. W ich miejsce pojawiły się nowe instytucje jak Axel Springer (wydawca polskiej edycji Newsweeka), które w swoje statuty same wpisały obowiązek obrony niemieckich wolności. Również powojenne niemieckie prawo wydawało się być jednoznaczne. Konstytucja RFN w prawach podstawowych w pkt. 5 nie pozostawiała wątpliwości: „Cenzura nie istnieje.” Aby zapewnić możliwie pełny pluralizm po wojnie nie powstała nawet federalna ustawa prasowa. Wszystko to po to, aby już nigdy nie powróciły lata, w których media, całkowicie podporządkowane państwu, bezwarunkowo aprobowały jego decyzje. Co więcej, to właśnie media – ich ilość, wielość właścicieli i programowa różnorodność – miały stać na straży niemieckich wolności i być ich mocnym gwarantem.
Jeśli więc miałyby się pojawić obawy o stan demokracji naszego zachodniego sąsiada to z pewnością byłyby one uzasadnione w sytuacji, w której media nie wypełniają swoich funkcji m.in. informacyjnej i kontroli władzy. A właśnie takie wydarzenie miało miejsce w sylwestrową noc w Kolonii. 5-dniowe milczenie niemieckich mediów w sprawie masowej, seksualnej przemocy w sylwestrową noc w tym i dwóch innych głównych niemieckich miastach, której ofiarami padły setki kobiet, a sprawcami byli imigranci, jest znamienne.
Wydarzenia z Kolonii warto widzieć w przynajmniej dwojakim kontekście. Po pierwsze chodzi o propagandę, której od lat poddawane jest niemieckie społeczeństwo, a które w dużej większości tzw. lewicową wrażliwość np. prawa kobiet traktuje jako cywilizacyjną normę. W państwie, gdzie właściwie każde zachowanie może być zinterpretowane jako przemoc, molestowanie i gwałt, polowanie na niemieckie kobiety w centrum Kolonii, Hamburga i Stuttgartu - po prostu - nie mogło się wydarzyć. Podobnie jak niedopuszczalne jest, aby jego sprawcami byli przyjmowani za naszą zachodnią granicą z otwartymi rękami imigranci z Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Nie po to rząd Angeli Merkel, a za nim medialny mainstream miesiącami wtłaczał niemieckiemu społeczeństwu, że przyjmowanie hurtem arabów jest dla Niemiec darem niebios. To nie mogli być imigranci. Więc kto? Np. Niemki, które powinny - według burmistrz Kolonii - chodzić po mieście w grupach i nie prowokować przybyszów trzymając ich na odległość wyciągniętego ramienia.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Po wojnie niemiecki system medialny został tak pomyślany przez aliantów, aby uniemożliwić podporządkowanie go władzy czy wprowadzenie cenzury.
Przeprowadzona przez Amerykanów i Brytyjczyków denazyfikacja zmiotła dużą część tytułów prasowych, które w okresie rządów Hitlera bardziej lub mniej dobrowolnie, często też z milczącą aprobatą lub nawet entuzjazmem, podporządkowały się władzy zbrodniarza. W ich miejsce pojawiły się nowe instytucje jak Axel Springer (wydawca polskiej edycji Newsweeka), które w swoje statuty same wpisały obowiązek obrony niemieckich wolności. Również powojenne niemieckie prawo wydawało się być jednoznaczne. Konstytucja RFN w prawach podstawowych w pkt. 5 nie pozostawiała wątpliwości: „Cenzura nie istnieje.” Aby zapewnić możliwie pełny pluralizm po wojnie nie powstała nawet federalna ustawa prasowa. Wszystko to po to, aby już nigdy nie powróciły lata, w których media, całkowicie podporządkowane państwu, bezwarunkowo aprobowały jego decyzje. Co więcej, to właśnie media – ich ilość, wielość właścicieli i programowa różnorodność – miały stać na straży niemieckich wolności i być ich mocnym gwarantem.
Jeśli więc miałyby się pojawić obawy o stan demokracji naszego zachodniego sąsiada to z pewnością byłyby one uzasadnione w sytuacji, w której media nie wypełniają swoich funkcji m.in. informacyjnej i kontroli władzy. A właśnie takie wydarzenie miało miejsce w sylwestrową noc w Kolonii. 5-dniowe milczenie niemieckich mediów w sprawie masowej, seksualnej przemocy w sylwestrową noc w tym i dwóch innych głównych niemieckich miastach, której ofiarami padły setki kobiet, a sprawcami byli imigranci, jest znamienne.
Wydarzenia z Kolonii warto widzieć w przynajmniej dwojakim kontekście. Po pierwsze chodzi o propagandę, której od lat poddawane jest niemieckie społeczeństwo, a które w dużej większości tzw. lewicową wrażliwość np. prawa kobiet traktuje jako cywilizacyjną normę. W państwie, gdzie właściwie każde zachowanie może być zinterpretowane jako przemoc, molestowanie i gwałt, polowanie na niemieckie kobiety w centrum Kolonii, Hamburga i Stuttgartu - po prostu - nie mogło się wydarzyć. Podobnie jak niedopuszczalne jest, aby jego sprawcami byli przyjmowani za naszą zachodnią granicą z otwartymi rękami imigranci z Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Nie po to rząd Angeli Merkel, a za nim medialny mainstream miesiącami wtłaczał niemieckiemu społeczeństwu, że przyjmowanie hurtem arabów jest dla Niemiec darem niebios. To nie mogli być imigranci. Więc kto? Np. Niemki, które powinny - według burmistrz Kolonii - chodzić po mieście w grupach i nie prowokować przybyszów trzymając ich na odległość wyciągniętego ramienia.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/277343-nokaut-dziennikarstwa-w-niemczech-jak-nazwac-solidarne-milczenie-mainstreamu-kiedy-po-sylwestrze-na-policje-zglaszaly-sie-setki-kobiet
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.