Jeśli USA nie zdecydują się na szeroko zakrojoną ofensywę lądową Państwo Islamskie może wygrać. Konsekwencje dla Europy będą dramatyczne

Fot. YouTube.com/screenshot
Fot. YouTube.com/screenshot

Pomysł Amerykanów, by przeciwstawić dżihadystom dobrze wyszkoloną armię iracką, także spalił na panewce, bowiem z irackiej armii prawie nic nie zostało, a ci żołnierze, którzy jeszcze nie zdezerterowali, okazują słabą chęć do walki. W Syrii Amerykanom – zamiast zapowiadanych 150 tys. bojowników zrekrutowanych wśród umiarkowanych sunnitów i w Wolnej Armii Syryjskiej – udało się wyszkolić zaledwie 60 tys., z czego połowa została już zabita bądź porwana przez IS. W tych warunkach operacja międzynarodowej koalicji, która w założeniu miała trwać trzy lata, będzie się ciągnęła o wiele dłużej. Waszyngton mówi o pięciu, a eksperci nawet o dziesięciu latach.

Bękart zwrotu ku Pacyfikowi

A wynik jest więcej niż wątpliwy, bowiem USA nie zamierzają się angażować bardziej niż teraz – i jest to świadoma strategia. To, że Amerykanie nadali operacji przeciwko IS nazwę inherent resolve (głębokie zdecydowanie), świadczy o poczuciu humoru waszyngtońskich strategów. USA przeznaczyły w ubiegłym roku na naloty na pozycje IS tyle samo środków, ile Pentagon wydaje miesięcznie na utrzymanie pokoju w relatywnie spokojnym obecnie Afganistanie.

To słabe zaangażowanie USA na Bliskim Wschodzie wynika ze zmiany strategii polityki zagranicznej za prezydentury Baracka Obamy. Gdy nowy prezydent zasiadł w 2009 r. w Białym Domu, zrezygnował z obowiązującej dotąd strategii deep engagement (głębokiego zaangażowania) na rzecz tzw. strategii retrenchment (wycofania się). Ameryki – przekonywał Obama – w wymiarze hard power, militarnym i geopolitycznym, powinno być jak najmniej. Nie powinna się ona wtrącać do wewnętrznych spraw obcych państw, w każdym razie nie bez mandatu ONZ. Bardziej umiarkowana i powściągliwa polityka miała skłonić sojuszników Waszyngtonu do większej aktywności i samodzielnego ponoszenia kosztów swej obrony. Partnership zamiast leadership.

Wycofanie się USA z dotychczasowej aktywności w skali globalnej lub jej ograniczenie miało przyczynić się także do zmniejszenia antyamerykanizmu w świecie. Miało też ograniczyć oczekiwania na udział Ameryki w operacjach niezwiązanych bezpośrednio z jej interesami bezpieczeństwa, co w konsekwencji oszczędziłoby jej „krew i pieniądze” i uczyniłoby ją bezpieczniejszą. Ze zmianą strategii wiązało się znaczne obniżenie wydatków na zbrojenia. Dobrowolnemu osłabieniu supermocarstwowej pozycji USA towarzyszy wzrost znaczenia innych potęg, zwłaszcza Chin, i przesuwanie się punktu ciężkości światowej polityki ku regionowi Azji i Pacyfiku.

W efekcie USA odwróciły się zarówno od Europy, jak i od Bliskiego Wschodu. Pacific Pivot rozpoczęty jeszcze za prezydentury Busha i dokończony w 2011 r., choć jak dotąd nie spowodował znaczącego wzrostu poczucia bezpieczeństwa partnerów USA w regionie (Japonia np. zbroi się na potęgę), doprowadził do powstania strategicznej próżni tam, skąd Waszyngton się wycofał.

Tę próżnię na Bliskim Wschodzie wypełniło IS. Jednocześnie nasiliła się rywalizacja między państwami regionu, aspirującymi do regionalnego przywództwa (Iran i Arabia Saudyjska toczą obecnie całkiem realną wojnę zastępczą w Jemenie). W konsekwencji Obama nie osiągnął żadnego z celów, które sobie postawił na Bliskim Wschodzie, to jest zakończenia wojny z terrorem i zwiększenia amerykańskiego soft power, czyli namówienia sojuszników, by robili to, co leży w interesie USA.

Ciąg dalszy na kolejnej stronie

« poprzednia strona
1234
następna strona »

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.