O godzinie 17 znalazłem się na warszawskim Rondzie Dmowskiego, głównym skrzyżowaniu stolicy. Nie mogłem zdążyć na Powązki, więc wziąłem udział w czymś, o czym tylko słyszałem: w organizowanych ad hoc, na ulicy od kilku lat obchodach rocznic y Powstania.
Pośród kłębów dymu produkowanego przez świece, w błyskach rac, kilka tysięcy ludzi wysłuchało syreny, a potem odśpiewało hymn i skandowało: „Cześć i chwała bohaterom”. Motocykliści, którzy kilka minut wcześniej zjechali się ze wszystkich stron, uczcili tych bohaterów jazgotem silników.
Impreza tak się rozrosła, że nie miałem okazji przekonać się o jednym: czy zatrzymują się na odgłos syreny w tym roku auta i zwykli przechodnie. Znalazłem się przecież wśród warszawiaków, którzy statystycznymi przechodniami nie byli, a policja zawczasu zamknęła przejazd i Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi.
Patrzyłem na te twarze, w lwiej części młode, zwyczajne, czasem z grubsza ciosane, na tatuaże na niektórych ramionach. Mnóstwo biało-czerwonych opasek, flagi w dłoniach, patriotyczne t-shirty, w paru miejscach harcerskie mundury. Sporo par trzymających się na ręce, czasem rodzice z małymi dziećmi Także trochę ludzi starszych, ktoś przywozi sędziwą panią na wózku – możliwe, że zabrakło sił żeby wyprawić się na powązkowski cmentarz.
Potem część, mniej więcej jedna trzecia, rusza w marszu ONR w kierunki ronda de Gaulle’a, zwoływana przez megafony. Nie odczuwam sympatii do odgrzewania tradycji bojówkarskiej prawicy, ale jeśli nazwali to marszem Powstania, trudno było i na nich nie spojrzeć życzliwie. Nawet jeśli ich rzecznik musiał ukrywać na swoim profilu na Facebooku podobiznę Leona Degrelle’a, który oprócz tego, że był wrogiem Sowietów, był także generałem SS. Typowo postmodernistyczne poplątanie, mam nadzieję, że wynikłe z ignorancji.
I trudno było nie czuć się dobrze pośród tych wszystkich, co poświęcili dla owego rytuału swój czas i zapał. To ludzie nie zawsze z mojej bajki, zresztą z bajek najróżniejszych. Ale w tym momencie jesteśmy razem. I mam wrażenie, że to sygnał czegoś trwałego, głębokiego.
Na spotkaniu we Wrocławiu Agnieszka Holland pośród wielu innych dziwnych rzeczy, do których wypadnie jeszcze wrócić, powiedziała o „opaskach noszonych na spoconych, wytatuowanych ramionach”.
Pisałem już o tym, że rozumiem jeśli jacyś powstańcy nie mogą zaakceptować tej nowej formy nawiązywania do ich tradycji. Choć biją w ten sposób w ludzi, którzy chcą ich naprawdę uczcić. Co do reszty krytyków motywy mogą być różne, np. niechęć do nadmiernego gadżeciarstwa. Ale podejrzewam w tym także niechęć do środowisk, które traktują patriotyzm serio, nawet jeśli z popkulturową fantazją.
Rzecz w tym, że wypowiedź pani reżyser nacechowana jest już nie pogardą nawet, a fizycznym wstrętem. Cisną się rozmaite środowiskowe i historyczne skojarzenia, ale przez szacunek dla daty nie będę ich rozdmuchiwał. Powiem jedno: mam głębokie przekonanie, że to te spocone wytatuowane ramiona podniosłyby się pierwsze w obronie Ojczyzny w razie współczesnego zagrożenia, Także w obronie pani Holland, choć nie wiem, czy tego by sobie życzyła.
Wtedy, w roku 1944, walczyła obok siebie Polska inteligencka i ludowa, łebska i rycerska. Taki już urok ma to miasto. Żeby go odnaleźć dziś, warto pójść na Rondo Dmowskiego o 17 dnia 1 sierpnia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/303004-spocone-wytatuowane-ramiona-w-opaskach-one-pierwsze-podnioslyby-sie-w-obronie-ojczyzny