O porażającej absurdalności ciszy wyborczej, która w Polsce ma postać ekstremalną (nie wiem, czy gdziekolwiek w Europie występuje w podobnej postaci), piszę od lat. Jednak tekst Jacka Karnowskiego przekonał mnie, że trzeba za każdym razem przypominać, dlaczego ten przepis powinien zostać skasowany.
Najpierw jednak uwaga zasadnicza. Jacek pyta, komu służyłoby zniesienie ciszy. Taka argumentacja jest dla mnie nie do przyjęcia. Państwo powinno być zbudowane na zasadach uniwersalnie słusznych i sensownych, a nie dostosowywane do potrzeb takiej czy innej formacji. Przypomnę tylko, że cisza obowiązywała także w czasie wyborów w roku 2001 oraz 2007, gdy według powyższej logiki powinna była pomóc sprawującym władzę, a przeszkodzić przeciwnikom. Pomogła? No właśnie.
A oto podsumowanie powodów, dla których cisza jest absurdem. Począwszy od najważniejszych.
Cisza oznacza, że państwo traktuje wyborców jak idiotów. Państwo mówi obywatelowi: „No dobrze, masz to czynne prawo wyborcze, ale jesteś tak głupiutki, że my – urzędnicy, posłowie – musimy ci zapewnić odpowiednie warunki do namysłu”. To rozdwojenie jaźni. Albo uznajemy, że obywatele są dość dojrzali, żeby wybierać sobie władzę, albo że są zbyt głupi, żeby pozwolić im to zrobić z powodów, jakie im się podobają.
Z punktu widzenia działającej u nas wersji demokracji, nie ma żadnego powodu, żeby wybór pod wpływem impulsu, obejrzanej reklamówki wyborczej czy otrzymanej ulotki uznać za mniej wartościowy niż ten dokonany na podstawie wielomiesięcznego namysłu i wielu analiz. Zresztą w warunkach ciszy impuls może się zdarzyć w piątek wieczorem, zamiast w drodze do lokalu wyborczego. Jaka to różnica? Gdyby iść tropem rozumowania tych, którzy twierdzą, że cisza ma na celu zmuszenie do namysłu, trzeba by zakazać oddawania głosu bez przekazania komisji sążnistego uzasadnienia, dlaczego głosuje się tak, a nie inaczej.
Cisza nikogo nie skłania do namysłu. To oczywisty absurd. Czy naprawdę jej zwolennicy wyobrażają sobie, że wyborcy w piątek w nocy masowo pogrążają się w medytacjach, w których trwają do niedzieli?
Granica ciszy jest czysto arbitralna. Zwolennicy twierdzą, że gdyby nie cisza, nawet w dzień głosowania mielibyśmy do czynienia z medialną propagandą i agitacją. Zapewne tak, tyle że obie strony byłyby wolne od ograniczeń. W warunkach ciszy mamy z tym do czynienia do piątku. Co to za różnica? No, może taka, że bez ciszy wyborczej jest zawsze czas, aby zareagować: wytoczyć proces w trybie wyborczym, odpowiedzieć na kalumnię – do zakończenia głosowania. W warunkach ciszy jest to możliwe tylko do piątku do północy.
Gdyby pociągnąć rozumowanie zwolenników ciszy w tym aspekcie, trzeba by uznać, że można by ciszę równie dobrze rozpocząć tydzień przed wyborami. A może i w momencie ogłoszenia ich terminu.
Cisza sprzyja jednej stronie sporu politycznego. I to nie jest już prawdą – choć, jak podkreślałem, nawet gdyby było inaczej, nie byłby to dobry argument. Jednak dziś, przy rosnącym znaczeniu mediów społecznościowych, cisza jest zarówno kagańcem nakładanym na media głównego nurtu, jak i na internet właśnie oraz media opozycyjne.
W dodatku dzisiaj media sprzyjające władzy na różne sposoby ciszę omijają, czując, że nic im nie grozi, podczas gdy te z drugiej strony pilnują się znacznie bardziej, bojąc się nieprzychylnych sądów i niebotycznych kar. Likwidacja ciszy oznaczałaby, że toczyłaby się gra dokładnie taka sama, jak podczas kampanii. Trudno przy tym pojąć, dlaczego zwolennicy ciszy twierdzą, że gdyby ją zlikwidować, wysiłek mediów głównego nurtu byłby nagle skuteczniejszy w sobotę i niedzielę, niż jest w piątek.
Cisza nie jest żadnym sposobem na „uczczenie wyborów”. To argument tak idiotyczny, że nie wymaga właściwie komentarza. Jeśli już, to jest czymś przeciwnym: kpiną z wyborców i ich prawa do wybierania zgodnie z własnym upodobaniem.
Cisza z prawnego punktu widzenia jest przerażająco anachroniczna. Jacek Karnowski pisze, że fakt, iż jest omijana w sieci nie oznacza, że należy ją likwidować. Tyle że ponieważ dotyczące jej przepisy nijak się mają do rzeczywistości XXI wieku, ich obowiązywanie oznacza tak naprawdę niebezpiecznie daleko posuniętą dowolność interpretacyjną sądów. A to jest niebezpieczne.
Często podaję taki przykład: Polak posiadający prawa wyborcze, siedząc w hotelu w Londynie, w dniu wyborów na swoim prywatnym profilu na FB agituje polskich znajomych na rzecz określonej partii. Konia z rzędem temu, kto byłby w stanie przewidzieć, jak za tę sytuację zabierze się sąd. Przepisy o ciszy takich przypadków nie są w stanie ogarnąć.
Zawierają zresztą całą masę ewidentnych absurdów. Przyczepa z bilbordem kandydata może w czasie ciszy stać, ale nie może się poruszać. Jednak oklejone plakatami publiczne autobusy mogą jeździć. Tekst, zawieszony na portalu w piątek, naruszający przepisy o ciszy, może nadal wisieć w tym samym miejscu, ale nowego zawiesić nie można. Nie można agitować, ale czy można powiedzieć, na kogo się głosuje? Czy można namawiać do głosowania na partię X znajomych? Czy tylko w domu, czy także w miejscu publicznym? A jeśli ktoś postronny to usłyszy?
Liczba ewidentnych idiotyzmów jest tak wielka, że jawnie pokazuje nonsens tkwiący w samej istocie przepisów o ciszy wyborczej.
W sporze o ciszę po stronie jej prawicowych zwolenników widzę niestety mnóstwo koniunkturalizmu: jesteśmy za ciszą, póki nam sprzyja. A właściwie – póki nam się zdaje, że nam sprzyja, bo to też pozór. Ja tymczasem nie cierpię, kiedy państwo robi ze mnie idiotę. I jest mi całkiem obojętne, komu to sprzyja, a komu szkodzi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/269616-cisza-wyborcza-szkodliwy-absurd