Musicie zwieźć, ściągnąć, dopchać, przyciągnąć i przyturlać tłumy, choćbyście się mieli … Taka była instrukcja w Platformie Obywatelskiej przed „Marszem Wolności”. I nikt z tego nie żartował, bowiem Grzegorz Schetyna ze sprawności w organizowaniu tłumów na warszawską imprezę uczynił test użyteczności i przydatności dla partii.
Działacze terenowi mają być w następnych dniach rozliczani i weryfikowani. Tak jakby od frekwencji na marszu zależała nie tylko przyszłość Polski, ale wręcz biologiczne przetrwanie. Chyba jeszcze nigdy w PO nie było takiej histerii i presji w sprawie ulicznej manifestacji, jak przed 6 maja 2017 r. Całkiem wyraźnie przypomina to zadania, jakie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stawiała swoim aparatczykom w związku z 1 maja, 7 listopada, wizytą towarzysza Breżniewa czy wiecami potępiającymi warchołów. Każdy, kto się wtedy nie sprawdził i nie zagonił na ulice, place czy do sal wystarczająco dużej liczby „owiec”, był potem rozliczany, piętnowany i wyrzucany, a w najlepszym razie resocjalizowany. Gdy przed 6 maja rozmawiałem z różnymi działaczami PO, naprawdę się bali, że „zawiodą Grzegorza”, a przez to stracą szanse na znalezienie się na listach w wyborach, na obsadę stanowisk czy jakiekolwiek beneficja. Partia postawiła wysokie wymagania i nie ma to tamto. Stąd prawdziwa desperacja, by sprostać wymaganiom genseka Schetyny: żenujący spot z dzieckiem mówiącym o „gorszym sorcie”, histeryczne zaproszenia nagrane przez celebrytów, zaangażowanie samorządów czy wciągnięcie szkół i innych instytucji oraz różne wabiki, np. dni wolne za udział w marszu.
Nieważne, że w podstawowych dla Polaków sprawach PO nie ma nic do zaproponowania, a jej gabinet cieni nawet przestał się spotykać we wtorki, bo puste komunikaty po wcześniejszych „posiedzeniach” były kompromitujące. Ważne, żeby pokazać, iż „siła nas”, a gdy te tłumy jeszcze zwyczajowo rozmnażają się w „zaprzyjaźnionych” telewizjach, z tysięcy robi się morze, a nawet ocean. I ten ocean zalewa pisowskie władze oraz straszy zwolenników Prawa i Sprawiedliwości.
Od podjęcia decyzji o organizowaniu „Marszu Wolności” nie chodziło w nim o wolność czy jakiekolwiek inne idee. Chodziło wyłącznie o demonstrację siły i zastraszenie przeciwników. I chodziło o pokazanie, że gensek Schetyna to jedyny prawdziwy przywódca opozycji, nie potrzebujący Donalda Tuska, żeby odnieść sukces. Ten aspekt kompleksu Tuska jest w związku z marszem najzabawniejszy i jednocześnie najbardziej groteskowy. Grzegorz Schetyna uczynił z „Marszu Wolności” demonstrację tego, że żaden „ojciec chrzestny” nie jest mu potrzebny, że jest samodzielny, ważny i potrafi. Ta demonstracja jest zresztą bezpośrednio adresowana do Donalda Tuska, żeby sobie nie myślał, iż może partią Schetyny kierować z tylnego siedzenia, albo że jest w ogóle potrzebny.
Na razie w PO nikt nawet się nie zastanawia, co będzie po marszu. Postawiono zadanie, żeby były tłumy, które można uznać za sukces i potem to tygodniami pokazywać, i nic innego się nie liczy. To typowe zachowanie kibicowskie: zademonstrować rywalom siłę, niezależnie od wyniku meczu.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Musicie zwieźć, ściągnąć, dopchać, przyciągnąć i przyturlać tłumy, choćbyście się mieli … Taka była instrukcja w Platformie Obywatelskiej przed „Marszem Wolności”. I nikt z tego nie żartował, bowiem Grzegorz Schetyna ze sprawności w organizowaniu tłumów na warszawską imprezę uczynił test użyteczności i przydatności dla partii.
Działacze terenowi mają być w następnych dniach rozliczani i weryfikowani. Tak jakby od frekwencji na marszu zależała nie tylko przyszłość Polski, ale wręcz biologiczne przetrwanie. Chyba jeszcze nigdy w PO nie było takiej histerii i presji w sprawie ulicznej manifestacji, jak przed 6 maja 2017 r. Całkiem wyraźnie przypomina to zadania, jakie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stawiała swoim aparatczykom w związku z 1 maja, 7 listopada, wizytą towarzysza Breżniewa czy wiecami potępiającymi warchołów. Każdy, kto się wtedy nie sprawdził i nie zagonił na ulice, place czy do sal wystarczająco dużej liczby „owiec”, był potem rozliczany, piętnowany i wyrzucany, a w najlepszym razie resocjalizowany. Gdy przed 6 maja rozmawiałem z różnymi działaczami PO, naprawdę się bali, że „zawiodą Grzegorza”, a przez to stracą szanse na znalezienie się na listach w wyborach, na obsadę stanowisk czy jakiekolwiek beneficja. Partia postawiła wysokie wymagania i nie ma to tamto. Stąd prawdziwa desperacja, by sprostać wymaganiom genseka Schetyny: żenujący spot z dzieckiem mówiącym o „gorszym sorcie”, histeryczne zaproszenia nagrane przez celebrytów, zaangażowanie samorządów czy wciągnięcie szkół i innych instytucji oraz różne wabiki, np. dni wolne za udział w marszu.
Nieważne, że w podstawowych dla Polaków sprawach PO nie ma nic do zaproponowania, a jej gabinet cieni nawet przestał się spotykać we wtorki, bo puste komunikaty po wcześniejszych „posiedzeniach” były kompromitujące. Ważne, żeby pokazać, iż „siła nas”, a gdy te tłumy jeszcze zwyczajowo rozmnażają się w „zaprzyjaźnionych” telewizjach, z tysięcy robi się morze, a nawet ocean. I ten ocean zalewa pisowskie władze oraz straszy zwolenników Prawa i Sprawiedliwości.
Od podjęcia decyzji o organizowaniu „Marszu Wolności” nie chodziło w nim o wolność czy jakiekolwiek inne idee. Chodziło wyłącznie o demonstrację siły i zastraszenie przeciwników. I chodziło o pokazanie, że gensek Schetyna to jedyny prawdziwy przywódca opozycji, nie potrzebujący Donalda Tuska, żeby odnieść sukces. Ten aspekt kompleksu Tuska jest w związku z marszem najzabawniejszy i jednocześnie najbardziej groteskowy. Grzegorz Schetyna uczynił z „Marszu Wolności” demonstrację tego, że żaden „ojciec chrzestny” nie jest mu potrzebny, że jest samodzielny, ważny i potrafi. Ta demonstracja jest zresztą bezpośrednio adresowana do Donalda Tuska, żeby sobie nie myślał, iż może partią Schetyny kierować z tylnego siedzenia, albo że jest w ogóle potrzebny.
Na razie w PO nikt nawet się nie zastanawia, co będzie po marszu. Postawiono zadanie, żeby były tłumy, które można uznać za sukces i potem to tygodniami pokazywać, i nic innego się nie liczy. To typowe zachowanie kibicowskie: zademonstrować rywalom siłę, niezależnie od wyniku meczu.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/338570-schetyna-i-po-ze-zwyczajnej-majowki-zrobili-wojne-na-smierc-i-zycie-to-grozi-psychoza-albo-rozroba