Donald Tusk przyjechał, Donald Tusk wyjechał. Wpadł, narobił szumu i wrócił do swego gabinetu w Brukseli. Na jeszcze trochę, bo zegar tyka i nie wiadomo jak będzie. Więc, na wszelki wypadek przygotowuje sobie grunt w kraju, gdyby tak się porobiło, że nie dostanie już równie intratnej propozycji pracy we wspólnocie, czy gdziekolwiek poza granicami. Zapewne zdaje sobie sprawę, że czas pracuje na jego niekorzyść.
Wróćmy jeszcze do wizyty Tuska w Warszawie. Czego jak czego, ale talentu wykorzystywania okoliczności do własnych celów byłemu premierowi odmówić nie można. Przewodniczący Rady Europejskiej, przez niektórych nazywany „królem”, ba „cesarzem Europy”, postanowił przyjechać pociągiem. Bo - jak stwierdził - czuje się „współojcem Pendolino”, a „jeszcze nim nie jechał”. I tu taktyk Tusk popełnił pierwszy i nie jedyny błąd: przypomniał mianowicie o zakupie za jego rządów tego włoskiego, najdroższego, wcale nie najlepszego składu; zamiast wspierania rodzimej Pesy, która eksportuje pociągi na wschód i zachód, w tym do naszych zachodnich, wymagających sąsiadów, a także dla… włoskiej Trenitalii, wybrał włoskiego dostawcę, któremu zagwarantował zyski i zatrudnienie.
Tuż przed przyjazdem były premier zachęcił Polki i Polaków na Twitterze: „do zobaczenia na trasie”… Na dworzec w Warszawie wjechał niczym Ignacy Paderewski 26 grudnia 1918r. do Poznania. I fakt, na Tuska czekał w stolicy „spontaniczny” komitet powitalny. I tu kolejny błąd w tym spektaklu: pominę już czerwone kartki z portretem Tuska, trzymane przez członków tego „komitetu” - na jego czele pojawiły się takie postaci, jak była premier Ewa Kopacz, nie bez racji uchodząca w oczach wyborców za największą minister-kłamczuchę i najbardziej nieudolną szefową rządu, i inni, równie znakomici politycy, którzy doprowadzili PO do totalnej klęski wyborczej, czy wciąż przywódca tzw. Komitetu Obrony Demokracji, przekręciarz-alimenciarz Mateusz Kijowski…
Całości w tych obrazkach dopełnił pojawiający się w tle Paweł Graś, były dozorca w willi Niemca Paula Roglera, sekretarz stanu w kancelarii premiera Tuska, mający problemy z z rachunkami, a także z prokuraturą, bohater afery podsłuchowej (dla przypomnienia, prosił Jana Kulczyka o załatwienie u właścicieli niemieckich mediów w Polsce, aby nie krytykowały rządu PO, po czym wylecial z pracy redaktor naczelny „Faktu” Grzegorz Jankowski). Obecnie Graś pełni u boku Tuska funkcję „starszego doradcy ds. polityki i komunikacji, odpowiedzialnego za kontakty z Parlamentem Europejskim, parlamentami narodowymi i partiami politycznymi”… Mniejsza z tym. Drogę z dworca do prokuratury świadek Tusk pokonał pieszo. Limuzyna jechała tuż obok. Było podawanie kwiatów, spontaniczne uściski dłoni…, po czym znów, niczym Paderewski z okna poznańskiego hotelu „Bazar”, były premier pomachał dłonią z okna prokuratury komitetowi powitalnemu… Słowem, działo się. Po przesłuchaniu bohater dnia rozdał jeszcze autografy nielicznej już wprawdzie grupce zwolenników, a do dziennikarzy rzucił jak Wargacz z wilkowyjskiego rancza, że ma „imuniteta”, z którego skorzysta, gdy mu prokuratura będzie „przeszkadzać”.
Rzecz jasna, Tusk uważa całe to przesłuchanie za „sprawę polityczną”. Nie znam ani jednego polityka oskarżanego o jakieś niecne postępowanie, który nie twierdził, że był niesłusznie nękany przez prokuraturę, wprzęgniętą do nagonki politycznej.
Nawiasem mówiąc, bodaj Roman Giertych, opiekun prawny i chyba przyjaciel rodziny Tusków, naigrywał się przed kamerami, że jego klient musiał odpowiedzieć w prokuraturze na pytanie, jak się nazywa. Rosły mecenas zapomniał widać, że takie są procedury, które obowiązują wszystkich, jeśli wszyscy mają być równi wobec prawa. Tusk chce być ten równiejszy, macha organom sprawiedliwości przed oczami „imunitetem”, z czym jednak po raz kolejny przestrzelił: Giertych powinien był mu uzmysłowić, że unijny „imunitet” może sobie schować, bo - co twierdzą znawcy przedmiotu - w takich sprawach ekspremiera nie chroni żaden przepis o nietykalności. Poza tym, gdyby zaistniała potrzeba ponownego przesłuchania, co jest wielce prawdopodobne, i gdyby Tusk odmówił, wystawiłby sobie przed całym światem najgorsze świadectwo: że sam siebie stawia ponad prawem. Może byłemu premierowi, tymczasowo szefowi Rady Europejskiej wydaje się, że jest nietykalnym królem, ale nim nie jest. Przed sądami odpowiadały i były pociągane do odpowiedzialności takie postaci jak np. kanclerz Niemiec Helmut Kohl, prezydenci Francji, premier Włoch itp.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Donald Tusk przyjechał, Donald Tusk wyjechał. Wpadł, narobił szumu i wrócił do swego gabinetu w Brukseli. Na jeszcze trochę, bo zegar tyka i nie wiadomo jak będzie. Więc, na wszelki wypadek przygotowuje sobie grunt w kraju, gdyby tak się porobiło, że nie dostanie już równie intratnej propozycji pracy we wspólnocie, czy gdziekolwiek poza granicami. Zapewne zdaje sobie sprawę, że czas pracuje na jego niekorzyść.
Wróćmy jeszcze do wizyty Tuska w Warszawie. Czego jak czego, ale talentu wykorzystywania okoliczności do własnych celów byłemu premierowi odmówić nie można. Przewodniczący Rady Europejskiej, przez niektórych nazywany „królem”, ba „cesarzem Europy”, postanowił przyjechać pociągiem. Bo - jak stwierdził - czuje się „współojcem Pendolino”, a „jeszcze nim nie jechał”. I tu taktyk Tusk popełnił pierwszy i nie jedyny błąd: przypomniał mianowicie o zakupie za jego rządów tego włoskiego, najdroższego, wcale nie najlepszego składu; zamiast wspierania rodzimej Pesy, która eksportuje pociągi na wschód i zachód, w tym do naszych zachodnich, wymagających sąsiadów, a także dla… włoskiej Trenitalii, wybrał włoskiego dostawcę, któremu zagwarantował zyski i zatrudnienie.
Tuż przed przyjazdem były premier zachęcił Polki i Polaków na Twitterze: „do zobaczenia na trasie”… Na dworzec w Warszawie wjechał niczym Ignacy Paderewski 26 grudnia 1918r. do Poznania. I fakt, na Tuska czekał w stolicy „spontaniczny” komitet powitalny. I tu kolejny błąd w tym spektaklu: pominę już czerwone kartki z portretem Tuska, trzymane przez członków tego „komitetu” - na jego czele pojawiły się takie postaci, jak była premier Ewa Kopacz, nie bez racji uchodząca w oczach wyborców za największą minister-kłamczuchę i najbardziej nieudolną szefową rządu, i inni, równie znakomici politycy, którzy doprowadzili PO do totalnej klęski wyborczej, czy wciąż przywódca tzw. Komitetu Obrony Demokracji, przekręciarz-alimenciarz Mateusz Kijowski…
Całości w tych obrazkach dopełnił pojawiający się w tle Paweł Graś, były dozorca w willi Niemca Paula Roglera, sekretarz stanu w kancelarii premiera Tuska, mający problemy z z rachunkami, a także z prokuraturą, bohater afery podsłuchowej (dla przypomnienia, prosił Jana Kulczyka o załatwienie u właścicieli niemieckich mediów w Polsce, aby nie krytykowały rządu PO, po czym wylecial z pracy redaktor naczelny „Faktu” Grzegorz Jankowski). Obecnie Graś pełni u boku Tuska funkcję „starszego doradcy ds. polityki i komunikacji, odpowiedzialnego za kontakty z Parlamentem Europejskim, parlamentami narodowymi i partiami politycznymi”… Mniejsza z tym. Drogę z dworca do prokuratury świadek Tusk pokonał pieszo. Limuzyna jechała tuż obok. Było podawanie kwiatów, spontaniczne uściski dłoni…, po czym znów, niczym Paderewski z okna poznańskiego hotelu „Bazar”, były premier pomachał dłonią z okna prokuratury komitetowi powitalnemu… Słowem, działo się. Po przesłuchaniu bohater dnia rozdał jeszcze autografy nielicznej już wprawdzie grupce zwolenników, a do dziennikarzy rzucił jak Wargacz z wilkowyjskiego rancza, że ma „imuniteta”, z którego skorzysta, gdy mu prokuratura będzie „przeszkadzać”.
Rzecz jasna, Tusk uważa całe to przesłuchanie za „sprawę polityczną”. Nie znam ani jednego polityka oskarżanego o jakieś niecne postępowanie, który nie twierdził, że był niesłusznie nękany przez prokuraturę, wprzęgniętą do nagonki politycznej.
Nawiasem mówiąc, bodaj Roman Giertych, opiekun prawny i chyba przyjaciel rodziny Tusków, naigrywał się przed kamerami, że jego klient musiał odpowiedzieć w prokuraturze na pytanie, jak się nazywa. Rosły mecenas zapomniał widać, że takie są procedury, które obowiązują wszystkich, jeśli wszyscy mają być równi wobec prawa. Tusk chce być ten równiejszy, macha organom sprawiedliwości przed oczami „imunitetem”, z czym jednak po raz kolejny przestrzelił: Giertych powinien był mu uzmysłowić, że unijny „imunitet” może sobie schować, bo - co twierdzą znawcy przedmiotu - w takich sprawach ekspremiera nie chroni żaden przepis o nietykalności. Poza tym, gdyby zaistniała potrzeba ponownego przesłuchania, co jest wielce prawdopodobne, i gdyby Tusk odmówił, wystawiłby sobie przed całym światem najgorsze świadectwo: że sam siebie stawia ponad prawem. Może byłemu premierowi, tymczasowo szefowi Rady Europejskiej wydaje się, że jest nietykalnym królem, ale nim nie jest. Przed sądami odpowiadały i były pociągane do odpowiedzialności takie postaci jak np. kanclerz Niemiec Helmut Kohl, prezydenci Francji, premier Włoch itp.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/336758-tusk-jak-wargacz-z-wilkowyjskiego-rancza-chwali-sie-ze-ma-imuniteta-nie-wzial-tylko-pod-uwage-ze-jego-standardy-sie-koncza