Nie chciałem wchodzić w rytualną debatę na temat sensu tego kim byli i co robili „wyklęci” czy „niezłomni” w ich dzień. Tak jak nie cierpię debat o sensie Powstania Warszawskiego każdego 1 sierpnia. Uważam, że nieliczni już weterani mają prawo tego dnia do spokoju i szacunku. A dostają pełną gamę sygnałów, łącznie z inwektywami panienek z lewicy. Serce wtedy boli.
„Gazeta Wyborcza” opatrzyła kolejny bilans zjawiska pod tytułem „wyklęci” klasycznym: „Prawda o nich jest szara”. Prawda o każdej wojennej zbiorowości jest szara: amerykańscy żołnierze na froncie zachodnim zabijali czasem jeńców (z reguły w odwecie za okrucieństwa SS-manów), a na Filipinach potrafili gwałcić tamtejsze kobiety. A równocześnie nie będę tłumaczył Ameryce aby nie czciła swoich bohaterów.
Naturalnie nasi powojenni partyzanci mogą mieć nawet na swoim koncie większe wpadki niż amerykańscy boys. Byli brudni, zmęczeni, zaszczuci, a ci co zdecydowali się walczyć po drugiej amnestii, tej z wiosny 1947 roku, stawali się zaszczuci coraz bardziej. Bywali brutalni, bo każda partyzantka wymaga brutalności i skazuje na nią.
Politycznie uważam, że więcej racji mieli ci, którzy z tej drugiej amnestii skorzystali, choć ich samych często prowadziło to do grobu lub do więzienia. Przynajmniej jednak nie zmieniali się w coraz bardziej odizolowanych straceńców, co pięknie pokazuje wyśmiewana „Historia Roja”. Oszczędzali cierpień i dylematów cywilom. Strategia WiN była bardziej zgodna z polskim interesem. Ale nikomu nie podjąłbym się w tamtych latach radzić i nikogo osądzać. To okrutne i brzydkie. Szara nie była ich sprawa. Szara nie była decyzja aby walczyć z obcą okupacją. Niezależnie, czy przeważała kalkulacja na trzecią wojnę (w latach 1945-1946 wcale nie bezsensowna, zwłaszcza gdy było się oddzielonym od informacji) czy decydowała rozpacz ludzi wyłapywanych w pierwszych miesiącach przez NKWD.
Studiując dzieje oddziału „Orlika”, który nota bene miał tuż przed śmiercią w czerwcu 1946 roku świadomość porażki, widzę i żarliwy patriotyzm jego odezw i rozpacz jego chłopaków z wsi i miasteczek opuszczonych, zagonionych do lasów. Najlepszych chłopaków, bo przecież tych samych, którzy szli wcześniej bić się z Niemcami. Chcecie ich teraz obrzucać kalumniami? To była prawdziwie ludowa armia, ze wszystkimi słabościami, ale i wielkościami polskiego ludu. Ja się od nich nie odwrócę.
Oni mają prawo stać się bohaterami mitu, który oddzielam od naukowych badań i akademickich dyskusji. Ludzie sami ich wybierają na swoich bohaterów.
PiS postawił na „wyklętych” jako na „głównych” bohaterów trochę idąc za owym głosem najwrażliwszych patriotów, a trochę stawiając na coś, co go odróżnia na tle innych obozów. Bo przecież mit AK czy Powstania, też odkurzony ledwie kilka lat temu przez Lecha Kaczyńskiego, stał się zbyt mainstreamowy, niekontrowersyjny. Rozumiem chęć posiadania czegoś wyróżniającego. Choć przestrzegam – nadmiar oficjałek jest na dłuższą metę dla mitu ryzykowny. Całkiem niedawno on wyróżniał nonkonformistów. A dziś?
Ale coś innego mnie niepokoi bardziej. Niemal całkowita niewrażliwość na inne życiorysy, inne wątki. A jak słusznie napisał ktoś na stronie Instytutu Jagiellońskiego, polskość jest i powinna być wielobarwna.
I nie chodzi o otwartość na życiorysy i racje kolaboranckie. Ale przecież nawet oficjalne uproszczenia pokazują, gdzie jest problem. Ani „Nil” Fieldorf, ani „Anoda” Rodowicz ani rotmistrz Pilecki „wyklętymi” nie byli. A wrzuca się ich do tej szufladki. Ten ostatni usiłował rozładować podziemie.
Walczyła nadal część leśnych, ale już na przykład ludzie miejskiej konspiracji raczej nie – choćby dlatego, że nie było na nią warunków. Zośkowcy próbowali bardziej pozytywistycznego modelu, choć równocześnie gromadzili broń – na wypadek przyszłej wojny. I komuniści się z nimi rozprawili. Mamy mieć do nich pretensję, że nie próbowali kolejnego powstania? Absurd.
Czytaj dalej na następnej stronie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Nie chciałem wchodzić w rytualną debatę na temat sensu tego kim byli i co robili „wyklęci” czy „niezłomni” w ich dzień. Tak jak nie cierpię debat o sensie Powstania Warszawskiego każdego 1 sierpnia. Uważam, że nieliczni już weterani mają prawo tego dnia do spokoju i szacunku. A dostają pełną gamę sygnałów, łącznie z inwektywami panienek z lewicy. Serce wtedy boli.
„Gazeta Wyborcza” opatrzyła kolejny bilans zjawiska pod tytułem „wyklęci” klasycznym: „Prawda o nich jest szara”. Prawda o każdej wojennej zbiorowości jest szara: amerykańscy żołnierze na froncie zachodnim zabijali czasem jeńców (z reguły w odwecie za okrucieństwa SS-manów), a na Filipinach potrafili gwałcić tamtejsze kobiety. A równocześnie nie będę tłumaczył Ameryce aby nie czciła swoich bohaterów.
Naturalnie nasi powojenni partyzanci mogą mieć nawet na swoim koncie większe wpadki niż amerykańscy boys. Byli brudni, zmęczeni, zaszczuci, a ci co zdecydowali się walczyć po drugiej amnestii, tej z wiosny 1947 roku, stawali się zaszczuci coraz bardziej. Bywali brutalni, bo każda partyzantka wymaga brutalności i skazuje na nią.
Politycznie uważam, że więcej racji mieli ci, którzy z tej drugiej amnestii skorzystali, choć ich samych często prowadziło to do grobu lub do więzienia. Przynajmniej jednak nie zmieniali się w coraz bardziej odizolowanych straceńców, co pięknie pokazuje wyśmiewana „Historia Roja”. Oszczędzali cierpień i dylematów cywilom. Strategia WiN była bardziej zgodna z polskim interesem. Ale nikomu nie podjąłbym się w tamtych latach radzić i nikogo osądzać. To okrutne i brzydkie. Szara nie była ich sprawa. Szara nie była decyzja aby walczyć z obcą okupacją. Niezależnie, czy przeważała kalkulacja na trzecią wojnę (w latach 1945-1946 wcale nie bezsensowna, zwłaszcza gdy było się oddzielonym od informacji) czy decydowała rozpacz ludzi wyłapywanych w pierwszych miesiącach przez NKWD.
Studiując dzieje oddziału „Orlika”, który nota bene miał tuż przed śmiercią w czerwcu 1946 roku świadomość porażki, widzę i żarliwy patriotyzm jego odezw i rozpacz jego chłopaków z wsi i miasteczek opuszczonych, zagonionych do lasów. Najlepszych chłopaków, bo przecież tych samych, którzy szli wcześniej bić się z Niemcami. Chcecie ich teraz obrzucać kalumniami? To była prawdziwie ludowa armia, ze wszystkimi słabościami, ale i wielkościami polskiego ludu. Ja się od nich nie odwrócę.
Oni mają prawo stać się bohaterami mitu, który oddzielam od naukowych badań i akademickich dyskusji. Ludzie sami ich wybierają na swoich bohaterów.
PiS postawił na „wyklętych” jako na „głównych” bohaterów trochę idąc za owym głosem najwrażliwszych patriotów, a trochę stawiając na coś, co go odróżnia na tle innych obozów. Bo przecież mit AK czy Powstania, też odkurzony ledwie kilka lat temu przez Lecha Kaczyńskiego, stał się zbyt mainstreamowy, niekontrowersyjny. Rozumiem chęć posiadania czegoś wyróżniającego. Choć przestrzegam – nadmiar oficjałek jest na dłuższą metę dla mitu ryzykowny. Całkiem niedawno on wyróżniał nonkonformistów. A dziś?
Ale coś innego mnie niepokoi bardziej. Niemal całkowita niewrażliwość na inne życiorysy, inne wątki. A jak słusznie napisał ktoś na stronie Instytutu Jagiellońskiego, polskość jest i powinna być wielobarwna.
I nie chodzi o otwartość na życiorysy i racje kolaboranckie. Ale przecież nawet oficjalne uproszczenia pokazują, gdzie jest problem. Ani „Nil” Fieldorf, ani „Anoda” Rodowicz ani rotmistrz Pilecki „wyklętymi” nie byli. A wrzuca się ich do tej szufladki. Ten ostatni usiłował rozładować podziemie.
Walczyła nadal część leśnych, ale już na przykład ludzie miejskiej konspiracji raczej nie – choćby dlatego, że nie było na nią warunków. Zośkowcy próbowali bardziej pozytywistycznego modelu, choć równocześnie gromadzili broń – na wypadek przyszłej wojny. I komuniści się z nimi rozprawili. Mamy mieć do nich pretensję, że nie próbowali kolejnego powstania? Absurd.
Czytaj dalej na następnej stronie
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/330032-prawda-o-wykletych-nie-byla-szara-ale-zapominamy-czasem-jak-wielobarwny-byl-polski-opor