Zagrożeniem niepodległości nie są gorące spory i kłótnie, lecz skłonność do totalniactwa z jednej strony i szukanie u obcych „bratniej pomocy” z drugiej.
Jedność w jedności z jednością w atmosferze jedności – słyszeliśmy i czytaliśmy w związku ze Świętem Niepodległości. Ale postulat jedności nie dotyczy tylko narodowego święta. Prezydent Andrzej Duda wyraził nadzieję, na wspólne, ponad politycznymi podziałami obchody stulecia odzyskania niepodległości i to jest zrozumiałe. Podobnie zresztą mówił kilka godzin później Jarosław Kaczyński. Istotnie, wspólne obchody setnej rocznicy to postulat ze wszech miar godny poparcia. Tyle tylko, że w wezwaniach do stworzenia Frontu Jedności Narodu nie chodzi o narodowe święto i demonstrację jedności w wyjątkową rocznicę, lecz o sielankowy, a wręcz kiczowaty obrazek rodem z „Zemsty” Aleksandra Fredry (akt IV scena XIII): „Mocium panie z nami zgoda. Zgoda! Zgoda! Tak jest – zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”. Ten kicz objawił się np. w bardzo poważnej, żeby nie powiedzieć napuszonej tzw. deklaracji 11 listopada (9 listopada 2016 r. opublikowała ją „Rzeczpospolita”), podpisanej przez ludzi o bardzo różnych poglądach i, jak sądzę, pełnych dobrej woli. Stawia się tam jednak kompletnie fałszywą tezę, że „podziały w społeczeństwie i stan publicznej debaty zagrażają polskiej niepodległości”.
Niepodległości nie zagraża nawet bardzo „niezgodna” debata, lecz obca agentura (przede wszystkim agentura wpływu) oraz działanie na szkodę własnego państwa, w tym donoszenie na nie i mobilizowanie różnych wpływowych instytucji oraz kręgów do działań przeciwko Polsce. „Niezgodna” debata bywa tylko ich skutkiem, natomiast sama w sobie nie jest niczym nadzwyczajnym. W Polsce panuje dziwaczna psychoza w kwestii różnic i sporów czy nawet kłótni politycznych, gdyż mamy za sobą doświadczenie komunizmu, gdzie jedność była całkowicie sztuczna i narzucona. Z kolei w III RP wezwania do jedności były po prostu próbami wymuszenia jednomyślności - w duchu filozofii gazety Michnika czy szerzej laickiej lewicy. Chodziło więc o rodzaj cenzury prewencyjnej, ewidentnie ograniczającej wolność. Żeby ustrzec Polskę przed widmami nacjonalizmu, ksenofobii, rasizmu, obskurantyzmu i innych tego typu strasznych zagrożeń. To oznacza, że publiczna debata w Polsce od kilkudziesięciu lat jest spętana i zawsze jest jakaś siła, która chce mieć monopol na prawomyślność, zaś wszystko to, co się z prawomyślności wyłamuje jest przedstawiane jako ogromne zagrożenie, w tym zagrożenie dla niepodległości. Tymczasem porzucenie przymusu prawomyślności jest oczywistą wartością i poszerza wolności obywatelskie. Nie wolność i różnorodność są bowiem problemem i zagrożeniem dla niepodległości, nawet jeśli czasem przeradzają się w kłótne, lecz to jak się pojmuje suwerenność i czy oraz w jakim stopniu chce się podmiotowości w polityce zagranicznej. Można oddać niepodległość i suwerenność w atmosferze zgody i miłości, bez jednej sprzeczki, o kłótniach nawet nie wspominając, jeśli wyznaje się określone wartości, np. „europejskie” czy „postępowe”. Temperatura debaty publicznej nic tu nie ma do rzeczy i o niczym nie przesądza.
W Polsce pokutuje mit, że tylko u nas istnieje duża amplituda i wysoka temperatura sporów, natomiast w państwach Zachodu jest zgodnie, spokojnie i miło. To wierutna bzdura. Wynika ona z jednej strony z nieznajomości realiów w różnych krajach, a z drugiej – z fałszywego obrazu przez lata kreowanego w polskich mediach. To w mediach Polska była zawsze niechlubnym wyjątkiem niemal we wszystkim, zaś Zachód był pokazywany bezmyślnie i cukierkowo. A każdy negatywny głos dotyczący Polski, a formułowany w zachodnich mediach był przedstawiany jako „istny koniec świata”. Niedawne amerykańskie wybory pokazały, jaką bzdurą jest przekonanie, że „tylko w Polsce” są spory i kłótnie. A przecież tak samo jest obecnie w Niemczech, Włoszech, Francji, Holandii czy Austrii w związku z toczącymi się tam kampaniami politycznymi i wyborczymi. Często zresztą tamte spory są bez porównania gorętsze, brutalniejsze i bezwzględne niż te polskie. Tyle tylko, że tam praktycznie nie występuje odwoływanie się do obcych państw bądź międzynarodowych instytucji jako rozjemców, sędziów czy arbitrów, nie ma tam donoszenia na własne państwo. Dlatego tam nikt poważny nie mówi o zagrożeniu niepodległości i nie wznieca histerii z powodu temperatury publicznych debat.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Zagrożeniem niepodległości nie są gorące spory i kłótnie, lecz skłonność do totalniactwa z jednej strony i szukanie u obcych „bratniej pomocy” z drugiej.
Jedność w jedności z jednością w atmosferze jedności – słyszeliśmy i czytaliśmy w związku ze Świętem Niepodległości. Ale postulat jedności nie dotyczy tylko narodowego święta. Prezydent Andrzej Duda wyraził nadzieję, na wspólne, ponad politycznymi podziałami obchody stulecia odzyskania niepodległości i to jest zrozumiałe. Podobnie zresztą mówił kilka godzin później Jarosław Kaczyński. Istotnie, wspólne obchody setnej rocznicy to postulat ze wszech miar godny poparcia. Tyle tylko, że w wezwaniach do stworzenia Frontu Jedności Narodu nie chodzi o narodowe święto i demonstrację jedności w wyjątkową rocznicę, lecz o sielankowy, a wręcz kiczowaty obrazek rodem z „Zemsty” Aleksandra Fredry (akt IV scena XIII): „Mocium panie z nami zgoda. Zgoda! Zgoda! Tak jest – zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”. Ten kicz objawił się np. w bardzo poważnej, żeby nie powiedzieć napuszonej tzw. deklaracji 11 listopada (9 listopada 2016 r. opublikowała ją „Rzeczpospolita”), podpisanej przez ludzi o bardzo różnych poglądach i, jak sądzę, pełnych dobrej woli. Stawia się tam jednak kompletnie fałszywą tezę, że „podziały w społeczeństwie i stan publicznej debaty zagrażają polskiej niepodległości”.
Niepodległości nie zagraża nawet bardzo „niezgodna” debata, lecz obca agentura (przede wszystkim agentura wpływu) oraz działanie na szkodę własnego państwa, w tym donoszenie na nie i mobilizowanie różnych wpływowych instytucji oraz kręgów do działań przeciwko Polsce. „Niezgodna” debata bywa tylko ich skutkiem, natomiast sama w sobie nie jest niczym nadzwyczajnym. W Polsce panuje dziwaczna psychoza w kwestii różnic i sporów czy nawet kłótni politycznych, gdyż mamy za sobą doświadczenie komunizmu, gdzie jedność była całkowicie sztuczna i narzucona. Z kolei w III RP wezwania do jedności były po prostu próbami wymuszenia jednomyślności - w duchu filozofii gazety Michnika czy szerzej laickiej lewicy. Chodziło więc o rodzaj cenzury prewencyjnej, ewidentnie ograniczającej wolność. Żeby ustrzec Polskę przed widmami nacjonalizmu, ksenofobii, rasizmu, obskurantyzmu i innych tego typu strasznych zagrożeń. To oznacza, że publiczna debata w Polsce od kilkudziesięciu lat jest spętana i zawsze jest jakaś siła, która chce mieć monopol na prawomyślność, zaś wszystko to, co się z prawomyślności wyłamuje jest przedstawiane jako ogromne zagrożenie, w tym zagrożenie dla niepodległości. Tymczasem porzucenie przymusu prawomyślności jest oczywistą wartością i poszerza wolności obywatelskie. Nie wolność i różnorodność są bowiem problemem i zagrożeniem dla niepodległości, nawet jeśli czasem przeradzają się w kłótne, lecz to jak się pojmuje suwerenność i czy oraz w jakim stopniu chce się podmiotowości w polityce zagranicznej. Można oddać niepodległość i suwerenność w atmosferze zgody i miłości, bez jednej sprzeczki, o kłótniach nawet nie wspominając, jeśli wyznaje się określone wartości, np. „europejskie” czy „postępowe”. Temperatura debaty publicznej nic tu nie ma do rzeczy i o niczym nie przesądza.
W Polsce pokutuje mit, że tylko u nas istnieje duża amplituda i wysoka temperatura sporów, natomiast w państwach Zachodu jest zgodnie, spokojnie i miło. To wierutna bzdura. Wynika ona z jednej strony z nieznajomości realiów w różnych krajach, a z drugiej – z fałszywego obrazu przez lata kreowanego w polskich mediach. To w mediach Polska była zawsze niechlubnym wyjątkiem niemal we wszystkim, zaś Zachód był pokazywany bezmyślnie i cukierkowo. A każdy negatywny głos dotyczący Polski, a formułowany w zachodnich mediach był przedstawiany jako „istny koniec świata”. Niedawne amerykańskie wybory pokazały, jaką bzdurą jest przekonanie, że „tylko w Polsce” są spory i kłótnie. A przecież tak samo jest obecnie w Niemczech, Włoszech, Francji, Holandii czy Austrii w związku z toczącymi się tam kampaniami politycznymi i wyborczymi. Często zresztą tamte spory są bez porównania gorętsze, brutalniejsze i bezwzględne niż te polskie. Tyle tylko, że tam praktycznie nie występuje odwoływanie się do obcych państw bądź międzynarodowych instytucji jako rozjemców, sędziów czy arbitrów, nie ma tam donoszenia na własne państwo. Dlatego tam nikt poważny nie mówi o zagrożeniu niepodległości i nie wznieca histerii z powodu temperatury publicznych debat.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/315134-po-11-listopada-nie-dajmy-sie-zwariowac-poprawnosciowemu-terrorowi-frontu-jednosci-narodu