Prezydent François Gérard Georges Nicolas Hollande miał uczestniczyć w Warszawie w polsko-francuskich konsultacjach międzyrządowych. Miał, ale nie będzie! Bardzo go zeźliła rezygnacja naszego rządu z zakupu ich helikopterów. Tych, których de facto nie chcą sami Francuzi w swojej armii, bo przestarzałe konstrukcje i wolą nowsze, a za które mieliśmy wyłożyć bajońską sumę 13,5 mld. złotych. Taką, jakiej dotychczas nie zapłacił francuskiemu dostawcy nikt na świecie z nielicznych odbiorców tych śmigłowców…
Dlaczego w ogóle wybrano akurat caracale i to na tak niekorzystnych warunkach dla naszego kraju? Konia z rzędem temu, kto to wytłumaczy. Krążą pogłoski, jakoby kontrakt z Francuzami był ceną za ich poparcie kandydatury Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Ale może to tylko plotki - mniejsza z tym. Teraz ważny jest inny aspekt tej sprawy: niezadowolenie demonstrowane przez Hollande’a, czyli - mówiąc wprost - presja i polityczny szantaż, aby przywołać polski rząd „do porzadku”, może jeszcze zmieni swą decyzję.
A u nas, jak to u nas, już rozległy się głosy, że anulowanie kontraktu z francuską firmą (w istocie niemiecko-francuską grupą Airbus Helikopters po paru przekształceniach i oczekującą na kolejne), pozbawi naszą armię uzbrojenia i lotnicy będą musieli latać na drzwiach od stodoły. Tak jakby, dla caracali nie było żadnej alternatywy… To po pierwsze. Po drugie, że bardzo na tym ucierpią stosunki polsko-francuskie, co już następuje, skoro Hallande nie odwiedzi Varsovie…
Właściwie można by tę sytuację skwitować ironicznie: prezydent Hollande się boczy, że nie chcemy francuskich karakanów, pardon, caracali za miliardy. Oh, mon dieu…! Że też nasi negocjatorzy tego kontraktu nie zorganizowali jeszcze wraz z KOD-em wielkiej manifestacji z transparentami, „Je suis Hollande!”… Ale sprawa śmieszna nie jest. Przeciwnie, Hollande daje mianowicie Polsce lekcję, jak należy bronić interesów swego państwa.
Pod tym względem nie różni się niczym od poprzednich lokatorów Pałacu Elizejskiego. Ich nadrzędna zasada brzmi: po pierwsze Francja, po drugie Francja, po trzecie Francja!, co najlepiej ilustrują przykłady z „wzorcowej przyjaźni” francusko-niemieckiej. Gdzie chodzi o wielkie pieniądze, tam kończy się przyjaźń. Byłem wielokrotnie świadkiem trzaskania drzwiami na różnorakich obradach, odwoływania wizyt oraz zrywania francusko-niemieckich konsultacji międzyrządowych, właśnie z powodów gospodarczych i biznesowych. Przykłady? Voilà!
Gdy przed szczytem UE w Berlinie, na którym uchwalano pakiet reform Agenda 2000 i budżet wspólnoty, kanclerz Gerhard Schröder żądał urynkowienia rolnictwa i likwidacji agrozasiłków we wspólnocie, których Francja była największym biorcą, prezydent Jacques Chirac wypalił bez ogródek, że „nie dopuści do meblowania unii po niemiecku”. We Francji zawrzało do tego stopnia, że media przypomniały o 23 wojnach z Niemcami i rozpisały się o kolejnej próbie „germanizacji Europy” przez rząd SPD-Zielonych. Szef francuskiej dyplomacji Hubert Vedrine nazwał niemieckiego kolegę z urzędu Joschkę Fischera „laikiem z germańską pychą” i „szczurołapem”. Niemcy zrewanżowali się Francuzom inwektywami o „niereformowalnym lewactwie”, „rynkowej ignorancji” itp. Konsultacje międzyrządowe zastąpiła istna wojna medialna. Francję dodatkowo rozsierdziła zapowiedź Niemców o wyłączaniu elektrowni atomowych, bowiem na ich potrzeby zbudowali w La Haque potężny zakład zabezpieczania promieniotwórczych odpadów.
Nie inaczej było po zmianach przy rządowym sterze w obu krajach. Z powodu rozbieżności w interesach prezydent Nicolas Sarkozy nazywany był nad Szprewą „fircykiem”, który „dla dorównania Merkel chodzi na takich samych obcasach jak ona”, zaś kanclerz Angela Merkel miała nad Sekwaną ksywkę „Madame Non”. Powodów do zatargów było wiele. Krótko po objęciu urzędu „Sarko” wprosił się w Brukseli na obrady ministrów finansów państw UE i chciał wymusić na nich osłabienia kursu euro przez EBC, oraz ustępstwa w sprawie zadłużenia Francji. Gdy minister Peer Steinbrück zwrócił mu uwagę, że Francja łamie kryteria z Maastricht i „nie może szastać nie swoimi pieniędzmi”, Sarkozy zbeształ głównego księgowego Merkel i odwołał ustalone już konsultacje międzyrządowe z Niemcami. Nieco później poważnym punktem spornym była rywalizacja o strefy wpływów - Niemców irytowało forsowanie przez Francję idei Unii Śródziemnomorskiej (z udziałem państw z południa Europy, północy Afryki i Bliskiego Wschodu), a Francuzów rosnące wpływy i korzyści Niemiec czerpane w środkowo-wschodniej Europie.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Prezydent François Gérard Georges Nicolas Hollande miał uczestniczyć w Warszawie w polsko-francuskich konsultacjach międzyrządowych. Miał, ale nie będzie! Bardzo go zeźliła rezygnacja naszego rządu z zakupu ich helikopterów. Tych, których de facto nie chcą sami Francuzi w swojej armii, bo przestarzałe konstrukcje i wolą nowsze, a za które mieliśmy wyłożyć bajońską sumę 13,5 mld. złotych. Taką, jakiej dotychczas nie zapłacił francuskiemu dostawcy nikt na świecie z nielicznych odbiorców tych śmigłowców…
Dlaczego w ogóle wybrano akurat caracale i to na tak niekorzystnych warunkach dla naszego kraju? Konia z rzędem temu, kto to wytłumaczy. Krążą pogłoski, jakoby kontrakt z Francuzami był ceną za ich poparcie kandydatury Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Ale może to tylko plotki - mniejsza z tym. Teraz ważny jest inny aspekt tej sprawy: niezadowolenie demonstrowane przez Hollande’a, czyli - mówiąc wprost - presja i polityczny szantaż, aby przywołać polski rząd „do porzadku”, może jeszcze zmieni swą decyzję.
A u nas, jak to u nas, już rozległy się głosy, że anulowanie kontraktu z francuską firmą (w istocie niemiecko-francuską grupą Airbus Helikopters po paru przekształceniach i oczekującą na kolejne), pozbawi naszą armię uzbrojenia i lotnicy będą musieli latać na drzwiach od stodoły. Tak jakby, dla caracali nie było żadnej alternatywy… To po pierwsze. Po drugie, że bardzo na tym ucierpią stosunki polsko-francuskie, co już następuje, skoro Hallande nie odwiedzi Varsovie…
Właściwie można by tę sytuację skwitować ironicznie: prezydent Hollande się boczy, że nie chcemy francuskich karakanów, pardon, caracali za miliardy. Oh, mon dieu…! Że też nasi negocjatorzy tego kontraktu nie zorganizowali jeszcze wraz z KOD-em wielkiej manifestacji z transparentami, „Je suis Hollande!”… Ale sprawa śmieszna nie jest. Przeciwnie, Hollande daje mianowicie Polsce lekcję, jak należy bronić interesów swego państwa.
Pod tym względem nie różni się niczym od poprzednich lokatorów Pałacu Elizejskiego. Ich nadrzędna zasada brzmi: po pierwsze Francja, po drugie Francja, po trzecie Francja!, co najlepiej ilustrują przykłady z „wzorcowej przyjaźni” francusko-niemieckiej. Gdzie chodzi o wielkie pieniądze, tam kończy się przyjaźń. Byłem wielokrotnie świadkiem trzaskania drzwiami na różnorakich obradach, odwoływania wizyt oraz zrywania francusko-niemieckich konsultacji międzyrządowych, właśnie z powodów gospodarczych i biznesowych. Przykłady? Voilà!
Gdy przed szczytem UE w Berlinie, na którym uchwalano pakiet reform Agenda 2000 i budżet wspólnoty, kanclerz Gerhard Schröder żądał urynkowienia rolnictwa i likwidacji agrozasiłków we wspólnocie, których Francja była największym biorcą, prezydent Jacques Chirac wypalił bez ogródek, że „nie dopuści do meblowania unii po niemiecku”. We Francji zawrzało do tego stopnia, że media przypomniały o 23 wojnach z Niemcami i rozpisały się o kolejnej próbie „germanizacji Europy” przez rząd SPD-Zielonych. Szef francuskiej dyplomacji Hubert Vedrine nazwał niemieckiego kolegę z urzędu Joschkę Fischera „laikiem z germańską pychą” i „szczurołapem”. Niemcy zrewanżowali się Francuzom inwektywami o „niereformowalnym lewactwie”, „rynkowej ignorancji” itp. Konsultacje międzyrządowe zastąpiła istna wojna medialna. Francję dodatkowo rozsierdziła zapowiedź Niemców o wyłączaniu elektrowni atomowych, bowiem na ich potrzeby zbudowali w La Haque potężny zakład zabezpieczania promieniotwórczych odpadów.
Nie inaczej było po zmianach przy rządowym sterze w obu krajach. Z powodu rozbieżności w interesach prezydent Nicolas Sarkozy nazywany był nad Szprewą „fircykiem”, który „dla dorównania Merkel chodzi na takich samych obcasach jak ona”, zaś kanclerz Angela Merkel miała nad Sekwaną ksywkę „Madame Non”. Powodów do zatargów było wiele. Krótko po objęciu urzędu „Sarko” wprosił się w Brukseli na obrady ministrów finansów państw UE i chciał wymusić na nich osłabienia kursu euro przez EBC, oraz ustępstwa w sprawie zadłużenia Francji. Gdy minister Peer Steinbrück zwrócił mu uwagę, że Francja łamie kryteria z Maastricht i „nie może szastać nie swoimi pieniędzmi”, Sarkozy zbeształ głównego księgowego Merkel i odwołał ustalone już konsultacje międzyrządowe z Niemcami. Nieco później poważnym punktem spornym była rywalizacja o strefy wpływów - Niemców irytowało forsowanie przez Francję idei Unii Śródziemnomorskiej (z udziałem państw z południa Europy, północy Afryki i Bliskiego Wschodu), a Francuzów rosnące wpływy i korzyści Niemiec czerpane w środkowo-wschodniej Europie.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/311252-prezydent-hollande-sie-boczy-ze-nie-chcemy-francuskich-karakanow-pardon-caracali-za-miliardy-oh-mon-dieu