Sprawa Błaszczaka i sprawa Kaczyńskiego, czyli jak tzw. elity lasują mózgi nam i sobie samym

Fot. Julita Szewczyk/FRATRIA
Fot. Julita Szewczyk/FRATRIA

Właściwie każdego dnia można by prowadzić kronikę praktycznego zidiocenia ludzi uważających się za poważnych, wykształconych, rozsądnych i zrównoważonych. Najpierw pojawia się jakaś wypowiedź przedstawiciela obecnego obozu władzy, potem odpowiednio preparuje i „ubogaca” ją gazeta Sorosa-Michnika, „Fakty” TVN, TVN 24 czy Tok FM, następnie mamy kompletnie bezmyślne komentarze przeróżnych autorytetów, a na koniec festiwal nieograniczonych niczym idiotyzmów. Wszystko jedno, czy wypowiedzi źródłowe mogłyby być inne, bo to i tak nie ma najmniejszego znaczenia. Ważna jest zasada: wciśniemy ludziom każdy kit, w jak najbardziej karykaturalnej formie, bo możemy i nic nam nie zrobicie. Czyli mamy w gigantycznej postaci i hiperformie realizację żartu Stanisława Barei i Stanisława Tyma z filmu „Miś”: „Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?”.

Na konferencji prasowej szef MSWiA Mariusz Błaszczak powiedział:

Zorganizowano marsze, malowano kwiatki na chodnikach w różne kolory, kredkami o kolorach całej tęczy. Dla mnie jest to bardzo wyraźne nawiązanie do LGBT. Po zamachach terrorystycznych rozpłakała się pani Mogherini, wysoki komisarz UE ds. międzynarodowych. Czy to jest odpowiednia reakcja? Moim zdaniem nie.

Minister Błaszczak opisał przeważającą na Zachodzie reakcję po zamachach terrorystycznych we Francji: najpierw na redakcję „Charlie Hebdo”, a dziesięć miesięcy później na zgromadzonych w klubie Bataclan. Szczególnie z dzisiejszej perspektywy była to reakcja w przeważającej mierze infantylna, skupiona na bierności, egzaltacji i zaklinaniu zła ulicznymi malowankami czy koncertami. A jej ważnym elementem była dziecinna i karykaturalna apologia tolerancji i różnorodności, i to w jeszcze większej dawce niż wcześniej, bo w ten sposób terroryści uznają swą nikczemność albo niestosowność tego, co robią i przestaną zabijać. Następne akty terroru dowiodły, że tamta reakcja była poza wszystkim nieadekwatna, żeby nie powiedzieć groteskowa, a wśród terrorystów i ich sympatyków wzbudziła tylko pusty śmiech.

Po słowach Mariusza Błaszczaka zaczął się festiwal kretyństwa, jakiego od lat nie było. Twierdzono na przykład, że minister spraw wewnętrznych upatrywał w kolorowych kredkach i malowaniu nimi przyczynę terroryzmu. Dlatego wydał walkę kredkom dla dzieci w kolorach tęczy, bo gdy terroryści takie widzą, nabierają ochoty do opasywania się ładunkami wybuchowymi i wysadzania. Mnóstwo ludzi, także z profesorskimi tytułami, powtarzała kompletne brednie, domagając się dymisji ministra. Przy tym argumentacja była tak infantylna, że przeciętni ludzie mogli wiele razy zwątpić w to, czy profesorowie w Polsce to ludzie mający coś wspólnego z wiedzą, nauką, logiką, zdrowym rozsądkiem i moralnością.

Kolejną wersję sceny z „Misia” mieliśmy przy okazji kilku zdań Jarosława Kaczyńskiego w związku z promocją jego nowej książki. Prezes PiS powiedział:

Gdyby nie mój śp. brat, cały ten nurt, który się przeciwstawiał postkomunizmowi by nie powstał. Wtedy były trzy siły polityczne, które się liczyły: Kościół, Solidarność i Lech Wałęsa, i głównie elity warszawsko-krakowskie, które później powoływały UD i UW. Jeżeli ktoś chciał uzyskać coś poważnego w polityce, musiał mieć zaczepienie w co najmniej jednym z tych ośrodków. My mogliśmy rozpocząć działalność, bo zastępcą Lecha Wałęsy w Solidarności, potężną postacią faktycznie kierującą związkiem był mój brat. Bez tego nie zostałbym naczelnym „Tygodnika Solidarność”. Bez tej pozycji wszystko by nie ruszyło do przodu.

Fakty są takie, że w październiku 1987 r. powołano Krajową Komisję Wykonawczą NSZZ Solidarność. Lecha Kaczyńskiego dokooptowano do KKW 29 kwietnia 1989 r. (razem z Bogdanem Borusewiczem i Henrykiem Wujcem), a już jesienią 1988 r. w posiedzeniach KKW brał udział Jarosław Kaczyński jako jej sekretarz. W styczniu 1988 r. w ramach KKW powstało Biuro Krajowe Solidarności , w skład którego weszli Andrzej Celiński, Henryk Wujec oraz Lech i Jarosław Kaczyńscy. W maju 1990 r. Lech Kaczyński został pierwszym wiceprzewodniczącym Komisji Krajowej NSZZ Solidarność, czyli pierwszym zastępcą Lecha Wałęsy. Był nim do lutego 1991 r., czyli do wyborów przewodniczącego związku, w których kandydował i przegrał z Marianem Krzaklewskim (przegrał z nim także Bogdan Borusewicz). I o tym okresie mówił Jarosław Kaczyński na promocji swojej książki. Lech Kaczyński faktycznie kierował związkiem za wiedzą i zgodą Lecha Wałęsy, bo ten najpierw był zajęty kampanią prezydencką, a po jej wygraniu z oczywistych powodów nie mógł już być przewodniczącym „Solidarności”. W tym okresie Lech Kaczyński był „potężną postacią” w związku, co nie jest żadną uzurpacją czy megalomanią, lecz oczywistym faktem. I mając taką pozycję miał znaczący wpływ na ówczesną polską politykę.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.