Nie czas, by pisać tu sążnisty historyczny esej. Ale nikt, kto nieco głębiej liznął czy to sprawę Jedwabnego, czy to analogicznych sytuacji, jakie miały miejsce na Podlasiu (…) nie jest niestety w stanie podważyć najważniejszej konkluzji IPN. Tej mianowicie, że choć inspiracja była niemiecka, to zbrodni dokonali wówczas, niestety, miejscowi Polacy
— napisałem w tekście, będącym polemiką z artykułem Marzeny Nykiel, podającym ową konkluzję w wątpliwość. Jednak moja redakcyjna koleżanka podtrzymuje swoje stanowisko, czuję się w obowiązku zareagować. Może nie aż poprzez „sążnisty esej” – ale pewne fakty, którymi Marzena uzasadnia swój sceptycyzm, wymagają sprostowania.
I tak, podstawowym argumentem mojej koleżanki jest kwestia łusek, znalezionych w na miejscu zbrodni, co zdaniem jedwabieńskich negacjonistów dowodzić ma, że ofiary zastrzelono, a zatem zbrodni dokonali Niemcy. Kwestia ta przedstawia się następująco: łuski istotnie znaleziono, zarówno na terenie samej spalonej w lipcu ‘41 stodoły, jak i w jej najbliższej okolicy. Tyle że, jak jednoznacznie udowodniły specjalistyczne badania, ich część pochodziła z pierwszej wojny światowej (wówczas te rejony były terenem ostrych walk; na jedwabieńskim cmentarzu istniała nawet cała duża kwatera poległych wtedy żołnierzy niemieckich). Inna ich część pochodziła zaś rzeczywiście z czasów II wojny, przy czym część tej części – znów odwołując się do badań balistycznych – była wystrzelona z broni, wprowadzonej do użytku dopiero w 1942 roku – czyli rok po wymordowaniu jedwabieńskich Żydów.
Obecność tych łusek tłumaczy się prosto: od jesieni ‘44 do stycznia ‘45 Jedwabne było na linii frontu. I toczyły się tam ciężkie walki (zwłaszcza po rozpoczęciu przez Rosjan ofensywy styczniowej). Miejsce, gdzie trzy lata przedtem stała stodoła, będąca miejscem zagłady Żydów, znajdowało się mniej niż 50 metrów od linii transzei i od gniazda niemieckich karabinów maszynowych, które samo prowadziło ogień, i oczywiście było ostrzeliwane przez Rosjan. Jednoznacznie wykazują to, wykonane tuż po wojnie, zdjęcia lotnicze okolicy.
Obiekt, o którym prowadzący badania archeologiczne profesor Andrzej Kola mówił „pocisk pistoletowy kalibru 9 mm, a właściwie tylko zewnętrzny płaszcz pocisku, niezdeformowany. O czym to świadczy? Że został wystrzelony do człowieka i uwiązł w miękkiej tkance. Następnie tkanka spłonęła, a ołowiany rdzeń pocisku wytopił się” – co miało być koronnym dowodem na to, że do jedwabieńskich Żydów strzelano (a zatem że zabijali Niemcy) okazał się nie być w ogóle pociskiem ani jego płaszczem. Badania specjalistyczne określiły go jako „kapsułkę niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia”.
Aby zamknąć temat strzelania warto przypomnieć, że ani w śledztwie, ani w procesie zabójców, toczących się w latach 1949-50, w ogóle nie pojawia się żadna relacja, jakoby 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem strzelano, czy też aby zbrodni fizycznie dokonali Niemcy. I ani sami broniący się oskarżeni, ani osoby starające się im pomóc poprzez złożenie zeznań zaprzeczających ich uczestnictwu w mordowaniu nie przeczą, że Żydów zabili Polacy poprzez spalenie żywcem. Twierdzą tylko, że akurat oni w tym nie brali udziału.
Oczywiście, można hurtem odrzucić te ustalenia jako dokonywane przez sąd stalinowski w atmosferze ubeckiego terroru. Trudno jednak byłoby uzasadnić, dlaczego ówczesna władza miałaby zmontować taką aferę? Bo trzeba podkreślić, że ówcześni oskarżeni, w liczbie 22 (w tym jeden zatrzymany i oskarżony dwa lata po pierwszym, zbiorowym procesie) bynajmniej nie byli jakimiś działaczami antykomunistycznymi. Jedynie czterech spośród nich należało w czasie wojny do konspiracji antyniemieckiej, a jeden miał, być może, kontakty z powojennym NSZ-tem. Bardzo mały odsetek, nie uzasadniający tezy o politycznej motywacji śledztwa i procesu.
Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że choć śledztwo się toczyło, a proces zakończył się skazaniem większości oskarżonych, to władza była bardzo niechętna eskalowaniu tej sprawy. Na śmierć skazano tylko jednego z oskarżonych, i natychmiast go ułaskawiono. W zeznaniach padają nazwiska około 70 ludzi, wymienianych przez oskarżonych i świadków jako uczestnicy mordu. Nikt z tych osób nie został zatrzymany czy oskarżony.
Dodajmy, że bardzo wielu świadków w trakcie procesu wycofywało swoje złożone wcześniej zeznania, zmieniając je na korzyść oskarżonych. Wtedy, w latach stalinowskich, w procesach politycznych, na których władzom zależało, takie sytuacje się nie zdarzały. Władze potrafiły do nich nie dopuścić. Jeśli w sprawie jedwabieńskiej tak nie postąpiły, to znaczy że nie została ona uznana w tym sensie za polityczną, priorytetową, i aparat bezpieczniacko-prokuratorski wyraźnie nie przejawiał do niej entuzjazmu.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Nie czas, by pisać tu sążnisty historyczny esej. Ale nikt, kto nieco głębiej liznął czy to sprawę Jedwabnego, czy to analogicznych sytuacji, jakie miały miejsce na Podlasiu (…) nie jest niestety w stanie podważyć najważniejszej konkluzji IPN. Tej mianowicie, że choć inspiracja była niemiecka, to zbrodni dokonali wówczas, niestety, miejscowi Polacy
— napisałem w tekście, będącym polemiką z artykułem Marzeny Nykiel, podającym ową konkluzję w wątpliwość. Jednak moja redakcyjna koleżanka podtrzymuje swoje stanowisko, czuję się w obowiązku zareagować. Może nie aż poprzez „sążnisty esej” – ale pewne fakty, którymi Marzena uzasadnia swój sceptycyzm, wymagają sprostowania.
I tak, podstawowym argumentem mojej koleżanki jest kwestia łusek, znalezionych w na miejscu zbrodni, co zdaniem jedwabieńskich negacjonistów dowodzić ma, że ofiary zastrzelono, a zatem zbrodni dokonali Niemcy. Kwestia ta przedstawia się następująco: łuski istotnie znaleziono, zarówno na terenie samej spalonej w lipcu ‘41 stodoły, jak i w jej najbliższej okolicy. Tyle że, jak jednoznacznie udowodniły specjalistyczne badania, ich część pochodziła z pierwszej wojny światowej (wówczas te rejony były terenem ostrych walk; na jedwabieńskim cmentarzu istniała nawet cała duża kwatera poległych wtedy żołnierzy niemieckich). Inna ich część pochodziła zaś rzeczywiście z czasów II wojny, przy czym część tej części – znów odwołując się do badań balistycznych – była wystrzelona z broni, wprowadzonej do użytku dopiero w 1942 roku – czyli rok po wymordowaniu jedwabieńskich Żydów.
Obecność tych łusek tłumaczy się prosto: od jesieni ‘44 do stycznia ‘45 Jedwabne było na linii frontu. I toczyły się tam ciężkie walki (zwłaszcza po rozpoczęciu przez Rosjan ofensywy styczniowej). Miejsce, gdzie trzy lata przedtem stała stodoła, będąca miejscem zagłady Żydów, znajdowało się mniej niż 50 metrów od linii transzei i od gniazda niemieckich karabinów maszynowych, które samo prowadziło ogień, i oczywiście było ostrzeliwane przez Rosjan. Jednoznacznie wykazują to, wykonane tuż po wojnie, zdjęcia lotnicze okolicy.
Obiekt, o którym prowadzący badania archeologiczne profesor Andrzej Kola mówił „pocisk pistoletowy kalibru 9 mm, a właściwie tylko zewnętrzny płaszcz pocisku, niezdeformowany. O czym to świadczy? Że został wystrzelony do człowieka i uwiązł w miękkiej tkance. Następnie tkanka spłonęła, a ołowiany rdzeń pocisku wytopił się” – co miało być koronnym dowodem na to, że do jedwabieńskich Żydów strzelano (a zatem że zabijali Niemcy) okazał się nie być w ogóle pociskiem ani jego płaszczem. Badania specjalistyczne określiły go jako „kapsułkę niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia”.
Aby zamknąć temat strzelania warto przypomnieć, że ani w śledztwie, ani w procesie zabójców, toczących się w latach 1949-50, w ogóle nie pojawia się żadna relacja, jakoby 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem strzelano, czy też aby zbrodni fizycznie dokonali Niemcy. I ani sami broniący się oskarżeni, ani osoby starające się im pomóc poprzez złożenie zeznań zaprzeczających ich uczestnictwu w mordowaniu nie przeczą, że Żydów zabili Polacy poprzez spalenie żywcem. Twierdzą tylko, że akurat oni w tym nie brali udziału.
Oczywiście, można hurtem odrzucić te ustalenia jako dokonywane przez sąd stalinowski w atmosferze ubeckiego terroru. Trudno jednak byłoby uzasadnić, dlaczego ówczesna władza miałaby zmontować taką aferę? Bo trzeba podkreślić, że ówcześni oskarżeni, w liczbie 22 (w tym jeden zatrzymany i oskarżony dwa lata po pierwszym, zbiorowym procesie) bynajmniej nie byli jakimiś działaczami antykomunistycznymi. Jedynie czterech spośród nich należało w czasie wojny do konspiracji antyniemieckiej, a jeden miał, być może, kontakty z powojennym NSZ-tem. Bardzo mały odsetek, nie uzasadniający tezy o politycznej motywacji śledztwa i procesu.
Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że choć śledztwo się toczyło, a proces zakończył się skazaniem większości oskarżonych, to władza była bardzo niechętna eskalowaniu tej sprawy. Na śmierć skazano tylko jednego z oskarżonych, i natychmiast go ułaskawiono. W zeznaniach padają nazwiska około 70 ludzi, wymienianych przez oskarżonych i świadków jako uczestnicy mordu. Nikt z tych osób nie został zatrzymany czy oskarżony.
Dodajmy, że bardzo wielu świadków w trakcie procesu wycofywało swoje złożone wcześniej zeznania, zmieniając je na korzyść oskarżonych. Wtedy, w latach stalinowskich, w procesach politycznych, na których władzom zależało, takie sytuacje się nie zdarzały. Władze potrafiły do nich nie dopuścić. Jeśli w sprawie jedwabieńskiej tak nie postąpiły, to znaczy że nie została ona uznana w tym sensie za polityczną, priorytetową, i aparat bezpieczniacko-prokuratorski wyraźnie nie przejawiał do niej entuzjazmu.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/285853-nie-walczmy-z-pedagogika-wstydu-poprzez-zaprzeczanie-faktom-to-droga-donikad