To oczywisty fakt, że Polacy ratujący Żydów nigdy nie stali się bohaterami życia publicznego na skalę, na którą zasługiwali. Najpierw – za PRL – dlatego, że w zasadzie przez cały czas trwania tego państwa jego władze w ogóle niechętnie patrzyły na przypominanie jakichkolwiek spraw żydowskich. A w zasadzie w ogóle niegdysiejszego istnienia polskich Żydów. Od stalinizmu do ’67 roku – głównie dlatego, że spora część kadr systemu pochodziła z tej grupy etnicznej, co nie było zręczne w sytuacji, w której według lansowanej wersji ów system miał mieć korzenie w polskim, narodowym proletariacie. Po wojnie sześciodniowej, a zwłaszcza po Marcu do tej motywacji doszedł jeszcze państwowy antysemityzm. A przez cały czas władza miała również świadomość, że ze społeczeństwem dzieli ją taka masa punktów spornych, że jeśli można nie ruszać jakiegoś zapalnego tematu, to lepiej tego nie robić.
Między innymi dlatego doskonale, że zostało wreszcie otwarte muzeum rodziny w Markowej. I że prezydent Duda powiedział tam to, co powiedział. W ogóle efektywnie (i z wyraźnym przekonaniem moralnym) podchwycił on i kontynuuje bardzo ważną część dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego, jaką jest pojednanie polsko-żydowskie.
Pojednanie może jednak być budowane jedynie na prawdzie. A cytowany przez moją redakcyjną koleżankę Marzenę Nykiel łomżyński biskup-senior Stanisław Stefanek, wypowiadający się na temat tragedii w Jedwabnem, z prawdą się niestety, jestem pewien że nieświadomie, rozmija.
I czyni to po wielu latach od orzeczenia IPN, który po zbadaniu wszystkiego chyba, co możliwe stwierdził, że „zasadne jest przypisanie Niemcom sprawstwa sensu largo (w szerokim znaczeniu), natomiast sprawcami sensu stricto (bezpośrednimi) byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic w liczbie co najmniej około 40”. Innymi słowy – Niemcy zapewne nakłaniali do zbrodni i podżegali do niej, ale niestety wykonawstwo należało do grupy Polaków, którzy nie byli do tego przez Niemców zmuszeni, lecz co najwyżej – namówieni.
Wszystko, co wiemy o hitlerowskiej polityce, sformułowanej w Berlinie i realizowanej bezpośrednio po przejściu frontu na wschód (prowokowanie dokonywanych przez miejscową ludność tzw. akcji samooczyszczania) zgadza się w zupełności z tą wizją wydarzeń. Przypomnijmy choćby telegram Heydricha z 29 czerwca ’41: „W nawiązaniu do moich wywodów na spotkaniu z 17 czerwca w Berlinie przypominam: Nie należy stawiać przeszkód dążeniom do samooczyszczania występującym na nowo zajętych terenach w kręgach antykomunistycznych i antyżydowskich. Przeciwnie, należy je wywoływać, nie pozostawiając śladu; jeśli to potrzebne – intensyfikować…”
Nie czas, by pisać tu sążnisty historyczny esej. Ale nikt, kto nieco głębiej liznął czy to sprawę Jedwabnego, czy to analogicznych sytuacji, jakie miały miejsce na Podlasiu (pogromów o ludobójczym charakterze, podobnych do Jedwabnego było wtedy ponad 10 – co charakterystyczne brutalne ekscesy, mające charakter odwetu części ludności polskiej za proradziecką postawę części ludności żydowskiej zaczęły się wszędzie bezpośrednio po odejściu Rosjan, ale same masowe mordy nie miały bynajmniej miejsca wtedy, kiedy słuszny czy niesłuszny gniew był najsilniejszy, tylko dopiero kilkanaście dni później – to bardzo jasna wskazówka, potwierdzająca i niemiecką inspirację zbrodni i tej inspiracji decydującą rolę) nie jest niestety w stanie podważyć najważniejszej konkluzji IPN. Tej mianowicie, że choć inspiracja byłą niemiecka, to zbrodni dokonali wówczas, niestety, miejscowi Polacy.
Miejscowi Polacy, po prawie dwuletniej radzieckiej okupacji w znaczniej mierze pozbawieni – dodajmy – grup przywódczych, które mogłyby do tego nie dopuścić.
I, dodajmy, cóż w tym, że owi Polacy dokonali tych zbrodni, dziwnego? Na północny- (Litwa) i południowy- (Ukraina) wschód od Podlasia działy się i wtedy, i później rzeczy stokroć gorsze; tam obłąkańczy spektakl zbrodni, dokonywanych na Żydach przez miejscową ludność, był wielokrotnie potężniejszy, a jego ofiary znacznie, znacznie liczniejsze.
Nie jest w stanie podważyć tego również biskup Stefanek, który mimo to próbuje wskrzesić całkowicie zdezawuowany przez historyków mit o jakoby bezpośrednim niemieckim sprawstwie jedwabieńskiej zbrodni („przyjechała do Jedwabnego wystarczająca liczba wojsk Wermachtu, żeby tych męczenników zapędzić do stodoły. Trwało to długo. Postawiono Polaków, dano im kije i kazano pilnować. Znam szczegóły tego, w jaki sposób ci Polacy próbowali uciekać, wyłączać się z tej straży. Żołnierze Wermachtu kazali Polakom tę straż trzymać. Były próby ratowania dzieci…”).
Na czym biskup opiera te informacje? Ano, na „informacjach” pochodzących od „świadków”, znanych tylko jemu. Bo „zarejestrował rozmowy ze świadkami, zgromadził wiele zeznań, które – zgodnie z obietnicą - trzyma w tajemnicy do czasu zakończenia życia świadków, obawiających się dziennikarzy”.
Czyli – zero czegokolwiek, co ktokolwiek mógłby uznać już nawet nie za dowód w znaczeniu sądowym, tylko nawet za relację historyczną – niechby wątpliwą. Ot, biskup-senior mówi, i przyjmijmy to na wiarę…
Nawiasem mówiąc, owa wizja starych podłomżyńskich chłopów, tak zastraszonych przez dziennikarzy (rozumiem, że „Wyborczej”) że boją się mówić, iż to nie ich rodzice ani ich sąsiedzi wymordowali niegdyś innych sąsiadów jest, użyjmy takiego sformułowania…. Nie, przez wzgląd na szacunek, winny jednak kościelnemu urzędowi, nie użyjmy. Powiedzmy raczej, iż owa wizja otwiera przede mną kompletnie nową wiedzę na temat kraju, w którym mieszkam od urodzenia.
Czcijmy Markową. Ale nie twórzmy konstrukcji intelektualnych, według których heroizm Ulmów dowodzi, że Jedwabne nie istniało. Bo to się po prostu nie może udać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/285715-i-markowa-i-niestety-jedwabne-nie-probujmy-walczyc-z-faktami