Obecna agresja wynika ze strachu, że PiS rozwali układy Jaruzelskiego-Kriuczkowa i Sachsa-Liptona

Rys. A. Krauze
Rys. A. Krauze

Do władzy w Polsce doszli ludzie chcący z jednej strony zakończyć funkcjonowanie Polski jako nowoczesnej i wzorcowej kolonii, a z drugiej – jako lenna „okrągłego stołu”.

Furiackie i histeryczne ataki na rząd Beaty Szydło i prezydenta Andrzeja Dudę (w kraju i za jego granicami) mogłyby się wydawać precedensowe. Ale tylko wtedy, jeśli mamy krótką pamięć i słabo kojarzymy fakty.

Jeśli pamiętamy narodziny III RP, czas istnienia rządu Jana Olszewskiego (szczególnie nocną zmianę z 4 na 5 czerwca 1992 r.) oraz pierwszy rząd Prawa i Sprawiedliwości nic nie wydaje się precedensowe. Pięciomiesięczne rządy Olszewskiego, nieco ponad 24-miesięczne trwanie niestabilnych w parlamencie gabinetów PiS (Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego) oraz ośmiotygodniowe urzędowanie rządu Beaty Szydło, a także tragicznie przerwana prezydentura Lecha Kaczyńskiego i trwająca dopiero trochę ponad sześć miesięcy kadencja Andrzeja Dudy są po prostu odstępstwem od planu. Są anomaliami. Gdyby plan został zrealizowany, te anomalie by się nie zdarzyły.

Gabinet Jana Olszewskiego miał w Sejmie zaledwie 114 posłów, więc istnienie tego rządu było cudem albo majstersztykiem politycznego konstruktywizmu (skądinąd głównie w wykonaniu Jarosława Kaczyńskiego). Tym bardziej że premierem miał nadal być – mimo wyborczej porażki – Jan Krzysztof Bielecki, a gdy ten wariant okazał się niemożliwy – Bronisław Geremek.

Wygrana PiS w 2005 r. okazała się skutkiem ubocznym chwilowego wahnięcia nastrojów, wywołanego wielką skalą korupcji i innych patologii, czemu atypisowski front nie był w stanie się na czas przeciwstawić.

Po zwycięstwie PiS bardzo trudne było wygranie przez Lecha Kaczyńskiego wyborów prezydenckich organizowanych niecały miesiąc później. Stało się to możliwe, bo zadziałała charyzma samego kandydata oraz kojarzenie go jako pierwszego po 1989 r. prawdziwego szeryfa, walczącego z korupcją i bezprawiem, gdy przez niecałe 13 miesięcy w latach 2000-2001 był ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka.

Andrzejowi Dudzie sondaże przez wiele miesięcy nie dawały żadnych szans, a po jego zwycięstwie wygrana PiS wydawała się mało prawdopodobna. I znowu zadziałało wahnięcie nastrojów wywołane niezwykłą arogancją, pazernością i skorumpowaniem władzy koalicji PO-PSL, czego kulisy ujawniły m.in. nagrania z restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Zadziałała też autokompromitacja Bronisława Komorowskiego.

Oba zwycięstwa odniesione przez PiS w 2015 r. były wynikiem bardzo finezyjnej gry politycznej, poruszania się na krawędzi sukcesu i porażki oraz korzystnych zbiegów okoliczności, więc zwyczajnie mogły się nie zdarzyć. A gdy już się zdarzyły, zostały potraktowane jak zbrodnia, zamach stanu czy też wybryk historii.

A już szczególnie wściekłe ataki wywołują obecne władze RP, bo PiS ma większość bezwzględną w parlamencie i perspektywę całej kadencji (a może nawet dwóch), podobnie zresztą jak prezydent Duda. Wściekłość i siła ataków są zatem proporcjonalne do gwarancji stabilności obecnej władzy. Dlatego próbuje się ją delegitymizować z dwóch stron: w kraju poprzez „ulicę”, a za granicą poprzez Komisję Europejską, Parlament Europejski, częściowo poprzez Radę Europy, postulatywnie poprzez NATO (są naciski, aby odwołać szczyt NATO w Warszawie w 2016 r.). A także przez działania poszczególnych polityków w różnych krajach UE oraz za pomocą mediów, w których oponenci PiS mają przyjaciół i politycznych stronników (tak w Europie, jak i w USA).

cd na następnej stronie

12
następna strona »

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.