Po politycznych emocjach w Strasburgu warto - już na chłodno - wrócić do tego, w jaki sposób premier Beata Szydło wraz z polską delegacją bronili dobrego imienia Polski, polskiego państwa i polskiego rządu podczas dyskusji w Parlamencie Europejskim. Bez dwóch zdań zwycięska dyskusja w PE była bowiem efektem kilku czynników, które - dopiero w połączeniu i godnej uwagi konsekwencji - dały końcowy efekt.
Zacznijmy od początku.
Po pierwsze - polska delegacja nie dała się zepchnąć do roli awanturnika albo kogoś, kogo nie łączą żadne specjalne względy z Unią Europejską. Zarówno sama premier Szydło w swoich czterech wystąpieniach w trakcie debaty, jak i uzupełniające przekaz konferencje prasowe i wywiady ministra Konrada Szymańskiego (sekretarza stanu ds. europejskich) były wręcz podręcznikowe i modelowe, jeśli chodzi o polityczną poprawność oczekiwaną przez elity UE.
Niemal na każdym kroku reprezentanci polskiej delegacji podkreślali, że są ważnym członkiem Unii Europejskiej, że chcą współtworzyć jej przyszłość i uczestniczyć w rozwiązaniu najbardziej pilnych problemów, jakie stoją przed unijną wspólnotą. Że wszystkie pomysły, które kiełkują w Warszawie są powszechne w innych krajach UE. Zarzuty części europosłów o rzekomym nacjonalizmie rządu Szydło czy eurosceptycyzmie były w oczywisty sposób przestrzelone na tle wypowiedzi pani premier, która do znudzenia powtarzała, że czuje się częścią UE i bierze za nią odpowiedzialność.
Po drugie - premier Beata Szydło była po prostu dobrze przygotowana do debaty i pokazała swój talent. Szefowa rządu wyglądała na polityka, który odpiera z góry zapowiedziane argumenty i spodziewa się czegoś więcej. Dobrym przykładem tego zjawiska był moment dyskusji, w którym Szydło wręcz wyzywająco stwierdziła, że spodziewała się bardziej szczegółowych pytań o Trybunał Konstytucyjny i ustawy o TK i mediach publicznych.
Pani premier poszło na tyle dobrze, że potrafiła zażartować z Martina Schulza domagającego się ciszy na sali PE (w tle co jakiś czas pojawiały się bowiem oklaski) i odbijać piłeczkę, pytając o to, dlaczego eurokraci nie poczekali z debatą na opinię Komisji Weneckiej. To zresztą był jedyny moment, w którym Szydło została dociśnięta do ściany. Gdy lider liberałów Guy Verhofstadt na granicy arogancji dopytywał premier Polski, czy rząd PiS zamierza dostosować się do opinii Komisji Weneckiej („Tak czy nie?! Zrozumiem po polsku!”), polska delegacja została zepchnięta do defensywy. Szydło wybrnęła jednak na tyle dobrze, że byłemu premierowi Belgii pozostało jedynie furiackie wymachiwanie pięścią.
WIĘCEJ: Verhofstadtowi puściły nerwy podczas debaty w PE. Były premier Belgii… wygrażał pięścią
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Po politycznych emocjach w Strasburgu warto - już na chłodno - wrócić do tego, w jaki sposób premier Beata Szydło wraz z polską delegacją bronili dobrego imienia Polski, polskiego państwa i polskiego rządu podczas dyskusji w Parlamencie Europejskim. Bez dwóch zdań zwycięska dyskusja w PE była bowiem efektem kilku czynników, które - dopiero w połączeniu i godnej uwagi konsekwencji - dały końcowy efekt.
Zacznijmy od początku.
Po pierwsze - polska delegacja nie dała się zepchnąć do roli awanturnika albo kogoś, kogo nie łączą żadne specjalne względy z Unią Europejską. Zarówno sama premier Szydło w swoich czterech wystąpieniach w trakcie debaty, jak i uzupełniające przekaz konferencje prasowe i wywiady ministra Konrada Szymańskiego (sekretarza stanu ds. europejskich) były wręcz podręcznikowe i modelowe, jeśli chodzi o polityczną poprawność oczekiwaną przez elity UE.
Niemal na każdym kroku reprezentanci polskiej delegacji podkreślali, że są ważnym członkiem Unii Europejskiej, że chcą współtworzyć jej przyszłość i uczestniczyć w rozwiązaniu najbardziej pilnych problemów, jakie stoją przed unijną wspólnotą. Że wszystkie pomysły, które kiełkują w Warszawie są powszechne w innych krajach UE. Zarzuty części europosłów o rzekomym nacjonalizmie rządu Szydło czy eurosceptycyzmie były w oczywisty sposób przestrzelone na tle wypowiedzi pani premier, która do znudzenia powtarzała, że czuje się częścią UE i bierze za nią odpowiedzialność.
Po drugie - premier Beata Szydło była po prostu dobrze przygotowana do debaty i pokazała swój talent. Szefowa rządu wyglądała na polityka, który odpiera z góry zapowiedziane argumenty i spodziewa się czegoś więcej. Dobrym przykładem tego zjawiska był moment dyskusji, w którym Szydło wręcz wyzywająco stwierdziła, że spodziewała się bardziej szczegółowych pytań o Trybunał Konstytucyjny i ustawy o TK i mediach publicznych.
Pani premier poszło na tyle dobrze, że potrafiła zażartować z Martina Schulza domagającego się ciszy na sali PE (w tle co jakiś czas pojawiały się bowiem oklaski) i odbijać piłeczkę, pytając o to, dlaczego eurokraci nie poczekali z debatą na opinię Komisji Weneckiej. To zresztą był jedyny moment, w którym Szydło została dociśnięta do ściany. Gdy lider liberałów Guy Verhofstadt na granicy arogancji dopytywał premier Polski, czy rząd PiS zamierza dostosować się do opinii Komisji Weneckiej („Tak czy nie?! Zrozumiem po polsku!”), polska delegacja została zepchnięta do defensywy. Szydło wybrnęła jednak na tyle dobrze, że byłemu premierowi Belgii pozostało jedynie furiackie wymachiwanie pięścią.
WIĘCEJ: Verhofstadtowi puściły nerwy podczas debaty w PE. Były premier Belgii… wygrażał pięścią
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/278763-pis-w-strasburgu-profesjonalizm-i-spryt-gleboki-i-chyba-niespodziewany-oddech-prawicy-po-debacie-w-pe