Media publiczne nie muszą być narzędziem tępej propagandy

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Jeden z moich znajomych jest szefem podlegającej rządowi instytucji. Zajmuje to stanowisko już od kilku lat, ale instytucja należy do tych nielicznych, które w żaden sposób nie są wciągnięte w polityczny konflikt. To wynika z jej zadań i jej natury. On sam jest osobą szerzej nieznaną. Nie bryluje w mediach.

Niedawno spytałem go, czy spodziewa się dymisji. Odpowiedział: „Nie mam takich sygnałów. Ale nie mam też z tym problemu. Doskonale rozumiem, że nowa władza może mieć na to miejsce kogoś innego. Takie jest jej prawo. Byle tylko mój następca zachował ciągłość instytucjonalną”.

To bardzo dziś rzadka, elegancka postawa, cechująca prawdziwych państwowców. Wielu ma z tym jednak problem ogromny, jak choćby Kamil Dąbrowa, szef Programu I Polskiego Radia, który zarządził na kierowanej przez siebie antenie groteskowy protest przeciwko nowej ustawie medialnej, polegający na nadawaniu polskiego hymnu i „Ody do radości”. Pan Dąbrowa, kiedyś w Tok FM, wsławił się między innymi tym, że zaraz na początku swojego urzędowania ograniczył południową transmisję hejnału z wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie do jednego sygnału, a dziś uznał najwyraźniej, że Program I to jego prywatne radio. Swoim „protestem” postawił w wyjątkowo niezręcznej sytuacji tych pracowników rozgłośni – dziennikarzy, wydawców, realizatorów – którzy chcą po prostu wykonywać swoją pracę, a polityczne namiętności pana dyrektora są im obce. Możliwe zresztą, że Kamil Dąbrowa swym niemądrym gestem chce zrobić to, na co nastawia się wielu jemu podobnych w publicznych mediach, a czego wzór dał Tomasz Lis: zanim stracą stołki i programy, dorobić sobie odpowiednią legendę „obrońców demokracji” i z tą że legendą znaleźć następnie wygodne miejsce w którejś z prywatnych stacji.

Możliwe też oczywiście, że pan Dąbrowa to Konrad Wallenrod PiS, ponieważ trudno o lepsze uzasadnienie potrzeby zmian w publicznych mediach niż jego groteskowy gest.

Podstawowe pytanie i wątpliwość, jakie się dziś pojawiają, brzmi: czy odejście od metody konkursowej i powoływanie szefów mediów bezpośrednio przez ministra skarbu nie jest brutalnym upolitycznieniem tychże? Otóż – nie. Nie jest to jednak także „dobra zmiana”, a nawet nie jest to zmiana w ogóle. Polskie media publiczne były zawsze upolitycznione, a konkursy były w 90 procentach przypadków czystą fikcją. Włącznie z tymi dotyczącymi najwyższych stanowisk. Pisząc o zmianie ustawy o służbie cywilnej, stwierdziłem, że PiS postanowił niestety usankcjonować patologię zamiast próbować ją naprawić. W wypadku mediów publicznych sprawa nie jest taka prosta, ponieważ w obecnym systemie konstytucyjnym, w którym tkwi – całkowicie niepotrzebnie – Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, mityczne odpolitycznienie mediów nie jest po prostu możliwe. Możliwe jest jedynie manewrowanie pomiędzy różnymi wariantami dokonywania politycznych nominacji. A to dlatego, że sama KRRiT jest ciałem ściśle politycznym, a więc gdyby pozostawić jej kompetencję dokonywania wyborów, byłyby one – jak dotąd – polityczne. Zarazem bez zmiany konstytucji, poprzez zwykłą ustawę, nie jest możliwe zbudowanie takiego sposobu obejścia Krajowej Rady, aby w jakiś sposób uniezależnić media publiczne od polityki. Zresztą nawet po zmianie ustawy zasadniczej wymagałoby to zapewne wielostopniowego systemu kolejnych organów, oddzielających ostateczny wybór od politycznych nacisków. Rzecz zapewne do zrobienia, ale bardzo skomplikowana i trudna.

Można dziś jedynie mieć nadzieję, że nowa władza zechciałaby pójść w przyszłości w tę stronę, ale jest to nadzieja idealisty. W III RP każda kolejna władza chciała mieć decydujący wpływ na media publiczne, traktując je jako instrument do przekazywania wyborcom swoich racji, a zarazem każda głosiła obłudne frazesy o „konieczności odpolitycznienia mediów” – i to się zapewne tym razem nie zmieni. Warto jednak zauważyć, że zmieniła się nieco sytuacja i choć masowe media elektroniczne mają wciąż ogromny wpływ na opinię publiczną, to jednak – co pokazały dwie kampanie wyborcze – coraz bardziej liczy się internet i media społecznościowe. Być może za jakiś czas dzięki temu uda się nieco zmniejszyć polityczny nacisk na media publiczne.

Na razie jednak jesteśmy w takiej, a nie innej rzeczywistości i wobec zapowiadanych zmian w mediach publicznych, podobnie jak przy okazji wielu innych zmian, których jesteśmy świadkami, możliwe są dwa podejścia. Pierwsze, częste wśród wyborców PiS, jest podejście wojenne: nie brać jeńców, wywalić wszystkich jak leci, zrównać z ziemią i zasiedlić swoimi. Przecież swoi są słuszni i dobrzy, a tamci źli.

Drugie podejście bazuje na przekonaniu, że media publiczne trzeba istotnie oczyścić z propagandystów poprzedniej władzy, którzy wielokrotnie łamali wszelkie standardy, ale nie można tego robić na zasadzie spalonej ziemi, bo będzie to zarówno przeciwskuteczne, jak i ryzykowne oraz w wielu przypadkach zwyczajnie niesprawiedliwe (jeśli uznajemy, że takie kryteria mają jeszcze znaczenie – ja tak właśnie uważam).

Podejście pierwsze wynika albo ze ślepej chęci rewanżu, albo politycznej zachłanności (cechy bardzo groźnej dla każdej władzy), albo też z nieznajomości mediów publicznych i sprowadzania ich już nawet nie to dwóch głównych anten TVP, ale wręcz w ich ramach do paru najważniejszych programów informacyjnych i publicystycznych. Tymczasem media publiczne to inne anteny telewizji publicznej, wiele różnych audycji, wiele redakcji, a także Polskie Radio z kilkoma antenami (o rozgłośniach regionalnych nie wspominając) i mnóstwem programów.

Ciąg dalszy na następnej stronie.

12
następna strona »

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych