Jest jakiś problem ze streszczaniem naszych wypowiedzi w audycji radia Warszawa. Kolejny raz moje słowa, zwłaszcza we fragmencie dotyczącym ewentualnych fałszerstw wyborczych, zacytowano delikatnie mówiąc nieprecyzyjnie. Postaram się więc raz jeszcze napisać, jakie jest moje stanowisko. Są w Polsce tacy, którzy twierdzą, że sama myśl o fałszowaniu wyborów w Polsce to absurd. Przecież jesteśmy demokracją.
Tymczasem w skali lokalnej fałszowano wybory w takich starych demokracjach jak USA. W niektórych amerykańskich miastach partyjni bossowie rządzili dzięki temu przez dziesięciolecia. W Europie mieliśmy do czynienia z podobnymi zjawiskami – choćby we Włoszech. Poprawianie wyroków ludu to niestety stara tradycja wielu demokracji.
Szczególnie łatwo o nią, gdzie jakaś formacja dominuje długo – albo w skali całego państwa, albo w jakimś regionie. Demokracja nie jest przecież wolna od patologii. Łatwiej wtedy znaleźć wspólników, rozmaite pozornie niezależne instytucje są wszak od lat choć pośrednio zależne od tych, którzy sprawują różne formy władzy. My zaś na dokładkę żyjemy w ciągłym przeciągu, nowe nakłada się u nas na stare, na nawyki po czasach komunizmu.
Dlatego takie tropy jak masowa obecność głosów nieważnych na Mazowszu warta jest poważnego potraktowania i zbadania. A na wszelkie nieprawidłowości trzeba reagować alarmem. Pokusa aby korzystać ze społecznej bierności jest zbyt wielka. Zalecałbym tu nawet pewne przeczulenie na niepokojące sygnały. Zarazem jednak muszę stwierdzić, że na razie nie poznałem w Polsce żadnej historii, która byłaby czymś więcej niż wątłą poszlaka. I powiem wprost: ciężar dowodu spoczywa na opozycji. Demokracja daje jej pewne gwarancje, choćby obecność mężów zaufania w lokalach wyborczych.
Kiedy w styczniu 1947 roku komuniści i ich sojusznicy sfałszowali w Polsce wybory, zaczęli od pozbycia się mężów zaufania PSL Stanisława Mikołajczyka. Ogromnej większości po prostu nie dopuszczono, a setka, która dotarła tego dnia do urn, została potem wyrzucona pod byle pretekstem. Pewną posłankę (posłów wysyłano, bo mieli w teorii immunitet) nawet pobito.
Broniłem zawsze wszelkich akcji PiS, kiedy mobilizowało swoich zwolenników aby pilnowali, patrzyli na ręce. Jest to zresztą jednocześnie dobra lekcja społecznej aktywności.
Ale po pierwsze, chciałbym poznać wyniki tej mobilizacji, dowiedzieć się, czy udało się posadzić kontrolerów wszędzie. Jeśli tak i jeśli nie, chciałbym też się dowiedzieć, jak ich obecność lub nieobecność przy rozmaitych wyborczych czynnościach będzie się miała do ewentualnych zarzutów.
Jeśli opozycja będzie potem miała niezbite dowody, niech je pokazuje i głośno krzyczy. Jednego nie zaakceptuję: siedzenia cicho, a równoczesnego mrugania do swoich zwolenników: no wiecie, nie wszystko było prawidłowe, ale nie możemy o tym głośno mówić.
Ależ możecie. Choćby nasz portal to wiernie zacytuje. Da wam głos.
Mam wrażenie, że część sympatyków PiS już dziś szykuje sobie spiskową teorię jako swoiste usprawiedliwienie. Przecież nie możemy znieść myśli, że znowu się nie udało, znowu nas odrzucili. Jeśli tak się jednak stało, to tylko dlatego, że ktoś siedzi za kurtyną i poprawia prawdziwe werdykty.
Może poprawia, a może nie. Możliwe są przecież inne interpretacje ewentualnych słabości. Zrobiłem w ostatnich dniach research kilku ważnych miejskich regionów. Większość kandydatów PiS do sejmików wojewódzkich nie prowadzi żadnej kampanii, jest problem ze zwykłą aktywnością. Z wyrywkowych informacji wiem, że dotyczy to także mobilizowania mężów zaufania. Może opozycja nie pracuje jak należy.
Nie chodzi zresztą tylko o zwykłą ludzką aktywność, także o nienadzwyczajną jakość kandydatów czy o traktowanie takich wynalazków jak polityczny PR jako dzieło diabła (albo służb specjalnych). Z tego punktu widzenia ja się niespecjalnie cieszę z politycznej i osobistej porażki Adama Hofmana, choć od dawna prowokował los, a w kluczowym momencie kampanii wyjechał na wycieczkę (to podobno zirytowało szczególnie, i słusznie, Jarosława Kaczyńskiego, który sam pracuje ciężko).
Ale zarazem Hofman był jednym z niewielu, którzy uznawali konieczność uprawiania polityki. Być może nie zawsze robił to dobrze, ale jakoś robił. Jest i inna ewentualność, nie ukrywam, że bolesna. Możliwe, że słabość polskiej prawicy, w takiej postaci, w jakiej wymyślił ją Jarosław Kaczyński, jest strukturalna. Może partia narodowa (choć nie endecka), katolicka, etatystyczna i ludowa, a na dokładkę nastawiona na naprawę państwa, jest z naturalnych, socjologicznych przyczyn partią mniejszości Polaków. Co akurat piszę z sympatią: przewaga autentyczności nad socjotechniką nie jest sama w sobie czymś złym. Przeciwnie. Nawet i w takim przypadku brakujące może parę a może kilkanaście procent można próbować pozyskać. Wracamy więc do problemu marketingu – nie jako głównej racji bytu partii, a jako pomocniczego narzędzia. Ale z tym akurat powtórzmy, partia Kaczyńskiego ma od lat problemy.
Znamy wszyscy ten dowcip, kiedy to Bóg doradza Żydowi marzącemu o zwycięstwie w totolotka aby najpierw kupił los. Byłoby rzeczą niemądrą aby po niekupieniu losu szukało się objaśnienia własnych niepowodzeń w cudzych knowaniach.
Mam wrażenie, że to pokusa mniej nawet partii Kaczyńskiego, bardziej przebijających ją moralnym wzmożeniem intelektualistów i dziennikarzy. Przedwczesnym krzykiem mogą wpędzić prawicę w rolę ugrupowania egzotycznego i pieniackiego, która usprawiedliwia spiskami własne braki. Na dokładkę zaś rozsiewanie zawczasu przekonania: „i tak sfałszują”, demobilizuje zwolenników. Skoro wszystko jest ukartowane, nie warto się starać. Przy takim podejściu, o porażkę tym łatwiej. I wtedy koło się zamyka: to rodzaj samospełniającej się przepowiedni.
Jeśli na drugi dzień po przegranych przez prawicę wyborach (a wciąż mam nadzieję, że tak nie będzie), pojawi się stara śpiewka: sfałszowali, to ja będę jednak pytał o dowody. Do chóru na podstawie samych „intuicji” na pewno się nie przyłączę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/221492-pilnujmy-ewentualnych-falszerstw-ale-nie-robmy-z-samych-przypuszczen-alibi-dla-prawicy-na-wypadek-porazki