Łukasz Warzecha: Państwowa Komisjo Wyborcza im. Monty Pythona - zejdźcie już, dziadki, z tej anteny!

PAP/Tomasz Gzell
PAP/Tomasz Gzell

Ten tekst może jeszcze dzisiaj bezpiecznie zawisnąć na portalu. Państwowa Komisja Wyborcza im. Monty Pythona nie zabroniła chyba jeszcze pisać o samej ciszy wyborczej ani o członkach tego szacownego grona. Choć tak do końca nigdy nie wiadomo.

CZYTAJ TAKŻE: Leśne dziadki z PKW zakazujący „lajkowania” na Facebooku podczas ciszy wyborczej są zupełnie oderwani od rzeczywistości. Ale tylko wypełniają nadaną im przez prawo misję

Wczoraj nasz kraj - jakkolwiek wydawałoby się to niemożliwe - wspiął się na całkiem nowe szczyty absurdu za sprawą: a) skrajnie idiotycznego i antywolnościowego prawa, b) zidiociałego gremium, które jest niestety władne to prawo interpretować.

Już sama koncepcja ciszy wyborczej jest absurdalna. Zakłada, że obywatel to bezmyślny głupek, któremu państwo musi dać troszkę spokoju przed samymi wyborami, bo inaczej mógłby się biedaczyna pogubić w tym wszystkim. Zakłada także, że jeśli się te kilkadziesiąt godzin spokoju da, to wybór będzie bardziej „przemyślany” - co oczywiście jest megabzdurą. Albo uznajemy obywateli za wystarczająco dojrzałych, żeby mogli głosować, albo mamy ich za idiotów, ale wtedy należy im co prędzej odebrać czynne prawo wyborcze. Jeśli ustawodawca tego nie czyni, to znaczy, że ludzie mają jednak prawo decydować na jakiej im się podoba podstawie. Czy zrobią to pod wpływem impulsu, wciśniętej w ostatniej chwili do ręki ulotki, obejrzanego pięć minut przed głosowaniem spotu czy głębokiego artykułu programowego, przeczytanego rok wcześniej i na podstawie następujących po nim długich rozważań - państwu nic do tego. Każdy głos liczy się tak samo, taka jest logika demokracji. Cisza wyborcza się w tej logice nie mieści.

Nie ma jej zresztą ani w Wielkiej Brytanii, ani w USA, we Francji w ostatnich latach bardzo ją ograniczono ze względu na nowe środki przekazu i komunikacji.

Ale nie u nas. U nas niezmiennie trwają przedpotopowe przepisy, choć z każdymi wyborami coraz głośniej są krytykowane. I co? I nic.

Za egzekucję tych przepisów odpowiada zaś grono leśnych dziadków, którzy na swojej stronie intenetowej nie podają nawet adresu kontaktowego e-mail. No i oczywiście, żeby ułatwić sprawę dziennikarzom, nie mają także rzecznika prasowego. Lud internetowy twierdzi, że Internet przenoszą na dyskietkach. Możliwe także, że drukują go, podobnie jak minister Boni na pamiętnym memie.

I to grono leśnych dziadków z sędzią Jaworskim na czele orzekło, iż polubienie strony kandydata na Facebooku lub udostępnienie jego zdjęcia podczas ciszy będzie tej ciszy złamaniem. Nie wiem, czy dziadki z PKW miały kiedykolwiek w rękach Facebooka. Pewnie nie. Może słyszały o czymś takim od wnuków, ale myślą, że to jakaś bajka od Disneya.

Mimo to dobrze byłoby, gdyby w swojej niezmierzonej mądrości leśne dziadki odpowiedziały na jeszcze bardziej talmudyczne pytania. A jeżeli ktoś ma zdjęcie profilowe z kandydatem i zamieści post, niedotyczący polityki, to co? (Dziadkom z PKW wyjaśniam, że każdy post pojawia się ze zdjęciem profilowym jego twórcy.)

A jeśli ktoś jest akurat za granicą i stamtąd wstawi polityczny post, to co? A jeśli ktoś podzieli się tekstem, który wisi w sieci od roku? Jak leśne dziadki z PKW zamierzają rozwiązać problem wynikający z faktu, że oba wielkie serwisy społecznościowe - Facebook i Twitter - mają siedziby poza Polską i nie podlegają polskiemu prawu?

Czy PKW zamierza prowadzić jakiś monitoring mediów społeczniościowych? A jeśli ktoś wstawi „lajka”, PKW się o tym dowie, ale następnego dnia „odlajkuje” kandydata - to co? Będziemy mieli wnioski do USA o międzynarodową pomoc prawną, żeby ustalić, kiedy nastąpiło polubienie i odlubienie oraz z jakiego adresu IP?

Takich pytań można by zadać jeszcze wiele. Nie chodzi jednak o to, żeby uzyskać na którekolwiek z nich odpowiedź - choć jestem pewien, że dziadki z PKW potrafiłyby w swojej niezmiernej mądrości na nie odpowiedzieć, należycie to celebrując. Chodzi jedynie o to, żeby pokazać, do jakich absurdów prowadzi obowiązujące prawo interpretowane przez grupę przedpotopowych weteranów. Prawo jest durne - to prawda. Ale można je zinterpretować możliwie liberalnie i rozsądnie, a można tak, jak zrobiły leśne dziadki - jak tępawy carski policmajster z zapyziałej prowincjonalnej guberni. Tym swoim wystąpieniem PKW ostatecznie dowiodła, że nie jest zdolna zorientować się we współczesnym świecie i w obecnej postaci powinna zniknąć.

Nie może być tak, że paru staruszków, którym wydaje się, że mamy rok 1914, terroryzuje swoimi wymysłami cały kraj. Są chyba jakieś granice robienia z nas debili.

Co prawda, jest pewna dobra strona tej sytuacji: podczas ciszy wyborczej cały internet jest jedną wielką kpiną z tej instytucji. Dziadki z PKW nie wiedzą pewnie - bo „internet” myli im się z nazwą sieci sklepów z garnkami - że stały się bohaterami niezliczonych memów i żartów. Nie wiedzą też, że kto tylko chce, omija ich absurdalne zakazy. Wszystkie partie polityczne i kandydaci funkcjonują w sieci (nie, szanowne dziadki, nie chodzi o sieć rybacką ani sieć placówek służby zdrowia) pod łatwymi do rozszyfrowania pseudonimami, a „lajki” i udostępnienia sypią się na potęgę. I co, panie Jaworski, przyślesz pan do każdego lotną brygadę antyterrorystyczną z PKW?

To się często zdarza w krajach totalitarnych: nadęty organ, nie zdający sobie sprawy z własnej śmieszności, wygłasza jakieś pompatyczne deklaracje, podczas gdy cały normalny śwat kula się po podłodze ze śmiechu. Mniej śmieją się mieszkańcy takiego kraju. Podobną sytuację mamy dzisiaj w Polsce. Grupka ciężko myślących, ale za to bardzo nadętych i zadowolonych z siebie urzędasów robi idiotów nie tylko z siebie, ale z nas wszystkich i z całego kraju. Nie wiem, jak Państwo, ale ja się na to nie zgadzam. Swego czasu podczas „Antysaloniku Ziemkiewicza” w TVP Info, nadawanego na żywo akurat podczas wyborów, program przerwano, żeby ówczesny szef PKW sędzia Rymarz mógł wygłosić wiekopomne informacje o tym, że w Pcimiu karty do głosowania przyjechały dwie minuty za późno, a w Dądulewie Dolnym woźny zaspał i lokal został otwarty z czterominutowym opóźnieniem. Obecni w studio - w tym ja - zareagowaliśmy na ten absurd tak, jak należało: obśmialiśmy go (działo się to poza anteną, w czasie, gdy Ferdynand Rymarz celebrował swój występ). Tak się jednak złożyło, że jakiś złośliwy pracownik TVP, wrzucając nagranie programu do sieci, włączył do niego to, co znaleźć się tam nie powinno. Dzięki temu widzowie mogli się zapoznać z kwestią Rafała Ziemkiewicza, która przeszła do historii: „Dziadek, zejdź, k…, z tej anteny”.

I było to stwierdzenie może obcesowe, ale jak najbardziej słuszne. Dzisiaj kieruję to wezwanie do całego grona pod kierownictwem pana Jaworskiego: zejdźcie już, dziadki, z tej anteny.

Łukasz Warzecha

———————————————————————————————

Wejdź na wSklepiku.pl i sprawdź najnowsze oferty promocyjne na książki!

TU JEST NASZ SKLEP!

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.