Sprawa Kamila Durczoka wygląda mocno podejrzanie. Już na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że ktoś postanowił go wyeliminować z rozgrywki. Kto? Jakie interesy za tym stoją? Nie czas, by to rozstrzygać. Jedno jest pewne: gdyby był czysty, nie byłoby kompromitacji. Gdyby nie było na niego haków, nie byłoby takiej rozsypki. Główne media postanowiły jednak sprawę przemilczeć. Skąd ta nagła zmiana linii? Przecież za każdym razem, gdy tylko wycieknie choć cień przypuszczenia o niepotwierdzonych plotkach oskarżających ludzi Kościoła, mainstreamowe media wałkują oparty na domniemaniach temat przez całe tygodnie.
Durczok jest szefem jednego z głównych programów informacyjnych oglądanego codziennie przez miliony widzów. Jego wpływ na kształtowanie opinii publicznej jest ogromny. Jako szef „Faktów” odpowiada za cały zespół dziennikarski, kierunek programowy i formację zawodową dziennikarskiego narybku. Jako dziennikarz, którego zadaniem jest dążenie do prawdy i bezkompromisowe jej pokazywanie, powinien mieć silny kręgosłup moralny. Takie są przynajmniej założenia. Dziennikarz o takiej pozycji ma zdecydowanie większy wpływ na formowanie ludzkiego myślenia, niż niejeden nauczyciel, wychowawca czy ksiądz. Może więc czas zadać sobie pytanie czym żyją, jakimi wartościami się kierują i jakimi treściami przesiąknięci są dziennikarze, którzy każdego dnia mówią społeczeństwu jak ma żyć? Jeśli prawdą jest, że w mieszkaniu, w którym przebywał Durczok ze swoją znajomą, znaleziono narkotyki, gumowe lale, filmy pornograficzne także z treściami zoofilskimi, nie sposób postawić pytania o stan świadomości szefa „Faktów”. Tym bardziej, że w kwestii swojej obecności w lokalu nie zaprzecza.
Pojawia się tu pytanie kolejne: czy dziennikarz żyjący– delikatnie mówiąc – w sporej swobodzie obyczajowej, nie jest łatwym łupem dla wszelkiej maści szantażystów lub choćby dobrze przygotowanych lobbystów? Czy człowiek, na którego tak łatwo zebrać haki, może z pełną swobodą bronić prawdy i dysponować pełną niezależnością? Czy wreszcie jest człowiekiem wiarygodnym, skoro z jednej strony na wizji promuje materiały zwalczające przemoc seksualną, a z drugiej seksualne gadżety znalezione w mieszkaniu mogą świadczyć o określonych sympatiach? Tym bardziej, że według rozmaitych doniesień miał molestować swoje podwładne. Czy jest wiarygodny także w innych kwestiach gospodarczo, biznesowo, politycznych, skoro można przypuszczać, że jego styl życia łatwo wykorzystać do zastraszania czy choćby sterowania?
Mainstream broni Durczoka mówiąc, że to z kim sypia, w jaki sposób to robi i co przy tym zażywa, jest jego prywatną sprawą. Moralna schizofrenia to główna cecha liberałów, wmawiających społeczeństwu, że mamy żyć w rozczepieniu świadomości. Patologia ma stać się normą, osobowości zintegrowane to dziś oszołomstwo i margines. Tymczasem oczywistością jest, że sfery życia mają ze sobą ścisły związek. Dziennikarz, który aspiruje do roli mentora i informacyjnego guru, musi mieć tego pełną świadomość. Tym bardziej, że rozliczając innych, przyjmuje właśnie ten klucz.
Wyobraźmy sobie co by było, gdyby z mieszkania opisanego przez „Wprost” nie wyszedł Kamil Durczok, ale ksiądz. Czy ktokolwiek wysunąłby argument, że to jego życie prywatne? że nie miał pojęcia co znajduje się w mieszkaniu? że ktoś próbował go wrobić? że padł ofiarą zmowy ze strony wrogów, antyklerykałów lub ludzi chcących wyłudzić odszkodowanie od Kościoła? że należy poczekać na ustalenia komisji czy prokuratury? że płyty czy inne materiały zostały podrzucone później? Przecież WSZYSTKIE dotychczasowe materiały o pedofilii duchownych oparte są jedynie na pomówieniach, przypuszczeniach i poszlakach. Nawet w najgłośniejszej sprawie, pompowanej przez TVN od miesięcy, nie pojawił się oficjalnie żaden konkretny dowód. Są domniemania i zeznania.
Nie wiem czy to, co opisuje „Wprost” jest prawdą. Chcę jednak zestawić to z inną historią – wikariusza z Piecek, którego na podstawie mętnych przecieków z policji, ogłoszono pedofilem. Reporter TVN24 pojawił się przed posterunkiem policji niemal natychmiast po zgłoszeniu faktu, że ktoś znalazł telefon z treściami pedofilskimi, przy czym telefon należał do księdza. Sprawę wałkowano kilka dni, choć od samego początku ksiądz informował, że to zdjęcia rodzinne, zrobione przez jego siostrę, która podarowała mu aparat. Komunikat nie miał szansy, by przebić się do widzów. Hasło pedofilia i nagranie przedstawiające prowadzonego przez policję księdza w kajdankach przemawiały mocniej. Po kilku miesiącach prokuratura umorzyła postępowanie podkreślając, że przesłuchana siostra oskarżonego księdza osobiście wykonała kwestionowane zdjęcie, którego bohaterami byli jej syn i mąż. Nie było przeprosin. Nikt z panów redaktorów nie zdobył się na zwrócenie honoru niewinnemu człowiekowi. Prawdopodobnie byli zajęci szukaniem nowych ofiar. Dlaczego w przypadku duchownych wystarczy błahe, niepotwierdzone niczym pomówienie, by mainstream rozpętał piekło oskarżeń, a w przypadku Durczoka nawet mocne poszlaki, graniczące z dowodami, nie są w żadnym razie brane pod uwagę?
Żyjemy w świecie mediokracji. Medialni dyktatorzy mają własne prawa, klasa oglądaczy ma się im biernie podporządkować. Sprawa Durczoka doskonale pokazuje wszystkie odcienie hipokryzji. Jej przemilczenie mówi więcej, niż słowa. Może widzowie zaczną się teraz bardziej zastanawiać nad kondycją moralną i psychofizyczną tych, którzy uczą nas, jak mamy żyć.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/234208-mainstream-chroni-durczoka-a-gdyby-w-mieszkaniu-z-narkotykami-gumowymi-lalkami-i-plyta-zoofilska-zamiast-szefa-faktow-spotkano-ksiedza