Tylko prawda jest ciekawa
— stwierdził Józef Mackiewicz, jeden z najoryginalniejszych, najbardziej fascynujących, a zarazem najbardziej niczyich (i tak jest do dzisiaj) polskich pisarzy. Wojciech Smarzowski nakręcił zatem film w tym sensie na wskroś mackiewiczowski – „Wołyń” jest tak wierny prawdzie, jak wierne prawdzie może być skończone i pełne dzieło dojrzałego twórcy. To prawdopodobnie najlepszy film w karierze tego reżysera i jeden z najlepszych filmów o historii, jakie kiedykolwiek w Polsce zrobiono. Celowo używam określenia „film o historii”, a nie „film historyczny”.
TAKŻE: Adamski z festiwalu w Gdyni: „Wołyń”. Idź i patrz! RECENZJA
Na specjalny pokaz w poniedziałek 19 września szedłem z dużymi obawami. Producenci zaprosili kilkadziesiąt osób spośród tych, którzy w jakiś sposób mają do czynienia z historią czy sprawami wschodnimi. Były więc na sali Narodowego Instytutu Audiowizualnego osoby takie jak Piotr Semka, Cezary Gmyz, Wojciech Mucha, prof. Andrzej Paczkowski, prof. Andrzej Nowak, Paweł Kowal, prof. Andrzej Zybertowicz, Piotr Skwieciński, Krzysztof Gluza, Gerhard Gnauck, Piotr Gursztyn, Adam Eberhardt i wielu innych.
Smarzowski wyrobił sobie markę reżysera na wskroś werystycznego, więc obawiałem się – nie tylko ja jeden, jak dowiodła późniejsza dyskusja po filmie – że „Wołyń” będzie jak kalejdoskop najdrastyczniejszych, najbardziej okrutnych tortur, jakie człowiek jest w stanie wymyślić, i że to przyćmi film, który dla osób wrażliwszych stanie się zwyczajnie nie do zniesienia. Kto interesował się ludobójstwem na Kresach oraz czytał prozę Stanisława Srokowskiego, na podstawie której „Wołyń” nakręcono, wie, że mowa o horrorach, od których włosy stają dęba na głowie całkiem dosłownie. Szczególnie gdy do człowieka dociera, że nie jest to chora fantazja autora, ale fakt. W przeciwieństwie do większości widzów pokazu specjalnego, ja jedną z książek Srokowskiego przeczytałem – „Strach”, wydany przez „Frondę”. Spodziewałem się zatem scen tak niewyobrażalnie potwornych, że w porównaniu z nimi „zwykłe” morderstwo za pomocą siekiery czy noża należałoby do najłagodniejszych. Ta obawa jednak się nie potwierdziła – a w każdym razie nie do końca.
Oczywiście, że jest w „Wołyniu” okrucieństwo. Musi być, bo stanowiło część historii i niepokazywanie go oznaczałoby jej fałszowanie. Jednak – zwłaszcza w kontekście wcześniejszych filmów reżysera „Domu złego” – potworności w filmie są względnie stonowane. Najdrastyczniejsze sceny są pokazane z dystansu albo kręcone z ręki, szybkimi ujęciami, co sprawia, że pozostaje nam w oku raczej symbol tego, co się stało, niż sama scena. Nie zmienia to faktu, że niektórzy widzowie mogą ciężko znieść kilka najgorszych pod tym względem chwil w filmie.
Ważne jednak, że „Wołyń” nie okazał się na tyle drastyczny, aby przykryło to inne jego walory. Zwłaszcza ten, że jest to film na wskroś uczciwy. Można by rzec – boleśnie uczciwy. Smarzowski osiągnął to między innymi poprzez uniknięcie tego, czego – jak pokazała dyskusja po seansie – niektórzy oczekiwali, czyli historycznej publicystyki. Podobnie jak Józef Mackiewicz w „Sprawie pułkownika Miasojedowa”, pokazał historię z punktu widzenia wplątanej w nią jednostki, a nie narad na szczycie, gabinetowych sporów i ważnych dokumentów. Niektórych to raziło. Piotr Semka w dyskusji zarzucił reżyserowi, że pominął choćby źródła inspiracji pojawiającego się na początku filmu agitatora OUN oraz nie wyjaśnił, dlaczego polskiej ludności na Kresach nie była w stanie bronić Armia Krajowa. Smarzowski odpowiedział – powtarzał to zresztą kilkakrotnie – że nie robił podręcznika historii. I to jest odpowiedź celna. Gdyby „Wołyń” miał przedstawiać całe polityczne tło wydarzeń z 1943 roku, musiałby trwać nie dwie i pół, ale przynajmniej sześć godzin i zmieniłby się w niestrawną filmową publicystykę. Owszem, „Wołyń” nie wyjaśnia wiele na poziomie wielkiej polityki, choć momentami i ona pojawia się gdzieś na dalekim planie, w relacjach bohaterów (jak choćby w scenie zakończonych tragicznie negocjacji oficera reprezentującego AK – nawiązanie do postaci podporucznika Zygmunta Rumela – z przedstawicielami UPA). Ale nie takie jest jego zadanie. Gdyby poszedł w tę stronę, zamotałby się nieuchronnie w drobiazgowe rozważania i roztrząsanie poszczególnych epizodów, z takiego lub innego ujęcia których zawsze ktoś byłby niezadowolony.
Smarzowskiemu udało się jednak to, co nie udaje się wielu reżyserom w podobnych sytuacjach: ograniczając perspektywę do sposobu widzenia sytuacji przez zwykłego człowieka, nie zgubił zarazem autentyzmu i balansu zdarzeń. W świecie idealnym Ukrainiec uczciwy wobec własnej historii w żaden sposób nie mógłby tego filmu uznać za antyukraiński czy wymierzony w dobre relacje obu państw.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Tylko prawda jest ciekawa
— stwierdził Józef Mackiewicz, jeden z najoryginalniejszych, najbardziej fascynujących, a zarazem najbardziej niczyich (i tak jest do dzisiaj) polskich pisarzy. Wojciech Smarzowski nakręcił zatem film w tym sensie na wskroś mackiewiczowski – „Wołyń” jest tak wierny prawdzie, jak wierne prawdzie może być skończone i pełne dzieło dojrzałego twórcy. To prawdopodobnie najlepszy film w karierze tego reżysera i jeden z najlepszych filmów o historii, jakie kiedykolwiek w Polsce zrobiono. Celowo używam określenia „film o historii”, a nie „film historyczny”.
TAKŻE: Adamski z festiwalu w Gdyni: „Wołyń”. Idź i patrz! RECENZJA
Na specjalny pokaz w poniedziałek 19 września szedłem z dużymi obawami. Producenci zaprosili kilkadziesiąt osób spośród tych, którzy w jakiś sposób mają do czynienia z historią czy sprawami wschodnimi. Były więc na sali Narodowego Instytutu Audiowizualnego osoby takie jak Piotr Semka, Cezary Gmyz, Wojciech Mucha, prof. Andrzej Paczkowski, prof. Andrzej Nowak, Paweł Kowal, prof. Andrzej Zybertowicz, Piotr Skwieciński, Krzysztof Gluza, Gerhard Gnauck, Piotr Gursztyn, Adam Eberhardt i wielu innych.
Smarzowski wyrobił sobie markę reżysera na wskroś werystycznego, więc obawiałem się – nie tylko ja jeden, jak dowiodła późniejsza dyskusja po filmie – że „Wołyń” będzie jak kalejdoskop najdrastyczniejszych, najbardziej okrutnych tortur, jakie człowiek jest w stanie wymyślić, i że to przyćmi film, który dla osób wrażliwszych stanie się zwyczajnie nie do zniesienia. Kto interesował się ludobójstwem na Kresach oraz czytał prozę Stanisława Srokowskiego, na podstawie której „Wołyń” nakręcono, wie, że mowa o horrorach, od których włosy stają dęba na głowie całkiem dosłownie. Szczególnie gdy do człowieka dociera, że nie jest to chora fantazja autora, ale fakt. W przeciwieństwie do większości widzów pokazu specjalnego, ja jedną z książek Srokowskiego przeczytałem – „Strach”, wydany przez „Frondę”. Spodziewałem się zatem scen tak niewyobrażalnie potwornych, że w porównaniu z nimi „zwykłe” morderstwo za pomocą siekiery czy noża należałoby do najłagodniejszych. Ta obawa jednak się nie potwierdziła – a w każdym razie nie do końca.
Oczywiście, że jest w „Wołyniu” okrucieństwo. Musi być, bo stanowiło część historii i niepokazywanie go oznaczałoby jej fałszowanie. Jednak – zwłaszcza w kontekście wcześniejszych filmów reżysera „Domu złego” – potworności w filmie są względnie stonowane. Najdrastyczniejsze sceny są pokazane z dystansu albo kręcone z ręki, szybkimi ujęciami, co sprawia, że pozostaje nam w oku raczej symbol tego, co się stało, niż sama scena. Nie zmienia to faktu, że niektórzy widzowie mogą ciężko znieść kilka najgorszych pod tym względem chwil w filmie.
Ważne jednak, że „Wołyń” nie okazał się na tyle drastyczny, aby przykryło to inne jego walory. Zwłaszcza ten, że jest to film na wskroś uczciwy. Można by rzec – boleśnie uczciwy. Smarzowski osiągnął to między innymi poprzez uniknięcie tego, czego – jak pokazała dyskusja po seansie – niektórzy oczekiwali, czyli historycznej publicystyki. Podobnie jak Józef Mackiewicz w „Sprawie pułkownika Miasojedowa”, pokazał historię z punktu widzenia wplątanej w nią jednostki, a nie narad na szczycie, gabinetowych sporów i ważnych dokumentów. Niektórych to raziło. Piotr Semka w dyskusji zarzucił reżyserowi, że pominął choćby źródła inspiracji pojawiającego się na początku filmu agitatora OUN oraz nie wyjaśnił, dlaczego polskiej ludności na Kresach nie była w stanie bronić Armia Krajowa. Smarzowski odpowiedział – powtarzał to zresztą kilkakrotnie – że nie robił podręcznika historii. I to jest odpowiedź celna. Gdyby „Wołyń” miał przedstawiać całe polityczne tło wydarzeń z 1943 roku, musiałby trwać nie dwie i pół, ale przynajmniej sześć godzin i zmieniłby się w niestrawną filmową publicystykę. Owszem, „Wołyń” nie wyjaśnia wiele na poziomie wielkiej polityki, choć momentami i ona pojawia się gdzieś na dalekim planie, w relacjach bohaterów (jak choćby w scenie zakończonych tragicznie negocjacji oficera reprezentującego AK – nawiązanie do postaci podporucznika Zygmunta Rumela – z przedstawicielami UPA). Ale nie takie jest jego zadanie. Gdyby poszedł w tę stronę, zamotałby się nieuchronnie w drobiazgowe rozważania i roztrząsanie poszczególnych epizodów, z takiego lub innego ujęcia których zawsze ktoś byłby niezadowolony.
Smarzowskiemu udało się jednak to, co nie udaje się wielu reżyserom w podobnych sytuacjach: ograniczając perspektywę do sposobu widzenia sytuacji przez zwykłego człowieka, nie zgubił zarazem autentyzmu i balansu zdarzeń. W świecie idealnym Ukrainiec uczciwy wobec własnej historii w żaden sposób nie mógłby tego filmu uznać za antyukraiński czy wymierzony w dobre relacje obu państw.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/309473-wolyn-czyli-opus-magnum-wojciecha-smarzowskiego-to-film-bolesnie-uczciwy-recenzja