Skąpany w niezwykłym jak na wrzesień słońcu 40. Festiwal Filmowy w Gdyni obfitował w wiele pozytywnych dzieł. Ale też jedną wielką tragedię: samobójczą śmierć znakomitego młodego reżysera Marcina Wrony.
Tegoroczna edycja była w dużej mierze przywróceniem do łask klasycznej polskiej komedii („Excentrycy”) i przestawieniem tego gatunku na zupełnie nowe tory („Moje córki krowy”). Okazało się, że polscy filmowcy potrafią spojrzeć na śmierć z ożywczej, słodko-gorzkiej perspektywy. A jednak ostatniej nocy festiwalu śmierć przyszła naprawdę. I to w najbardziej przerażającej odsłonie. Pojawiła się w pokoju hotelowym reżysera, który na festiwalu pokazał najmroczniejszy film. Marcin Wrona był 42-letnią wschodzącą gwiazdą polskiego kina. Już jego studencki krótki metraż „Telefono” zachwycił samego Pedro Almodóvara. Wrona był nie tylko reżyserem filmowym, lecz także teatralnym i telewizyjnym. Miał doktorat i wykładał na wyższych uczelniach. Na początku września jego film był wydarzeniem festiwalu w Toronto. Amerykanie wyrazili nawet chęć zrobienia jego remake’u. Również na festiwalu w Gdyni „Demon” zebrał pozytywne recenzje i miał długi aplauz widowni. Wrona przygotowywał się do nowego filmu, którego budżet miał już nawet potwierdzony.
Jeszcze 18 września, kilkanaście godzin po premierze „Demona”, uśmiechnięty przemykał po festiwalowych korytarzach z niedawno poślubioną producentką Olgą Szymańską. To właśnie ona znalazła jego ciało w hotelowym pokoju o 5.30 następnego dnia. Do dziś środowisko filmowe nie może się otrząsnąć z tego, czego wszyscy doświadczyli sobotniego poranka. Nikt tego dnia na festiwalu nie rozmawiał o zbliżającym się werdykcie jury. Jedynym tematem był Marcin Wrona i pytanie, co się stało feralnej nocy. Niejeden z krytyków filmowych widział go kilka godzin przed śmiercią na branżowych imprezach. Wielu umawiało się z nim na spotkania następnego dnia. „Był bardzo uniesiony olbrzymim sukcesem filmu na festiwalu. To jest niezrozumiałe, musiało się wczoraj coś wydarzyć” — mówił Andrzej Grabowski, który dał fenomenalny występ w „Demonie”.
Co się stało tej nocy w gdyńskim hotelu, że Wrona zdecydował się na samobójczy krok? Można być pewnym, że pojawi się cała masa najróżniejszych teorii Szczególnie, że Wrona nie był ekshibicjonistycznym celebrytą i niewiele wiadomo o jego prywatnym życiu. Inaczej to tragiczne zdarzenie będą nazywali ateiści, inaczej pewnie osoby wierzące. Czy były to skrywane problemy problemy emocjonalne czy może duchowe? Śmierć reżysera już zawsze będzie łączona, choćby w warstwie symbolicznej, z jego ostatnim dziełem, niepokojącym „Demonem”. Szczególnie, że sam reżyser otwarcie opowiadał o tym, dlaczego postanowił zrobić film o żydowskim demonie dybuku.
Szukając metafizyki
„Demon” był ostatnią częścią „trylogii zła”, jaką Wrona zapoczątkował „Moją krwią” z 2009 r., kontynuował wstrząsającym „Chrztem”, za który w roku 2010 zdobył Srebrne Lwy w Gdyni, i jaką zakończył groteskowym horrorem. „Kto ma robić film o dybuku, jak nie ja? Jako dziecko wielokrotnie zderzałem się ze światem pozazmysłowym, byłem świadkiem rzeczy na granicy cyrku, hochsztaplerki i mistycyzmu” — mówił w jednym z wywiadów dla „GW”. Swoje burzliwe relacje z ojcem Wrona przedstawił w dyplomowym filmie „Człowiek magnes” z 2001 r. Już w tym obrazie widać inteligencję błyskotliwego ironisty i sprawną rękę rzemieślniczą do gatunkowego eklektyzmu. Wrona przemieszał archiwalne rodzinne nagrania z fabularnymi scenami, w których w jego ojca wcielił się Zdzisław Wardejn.
Ojciec Wrony był tarnowską gwiazdą bioenergoterapii w czasie, gdy nawet katoliccy duchowni nieświadomi najróżniejszych zagrożeń duchowych pozwalali na podejrzane seanse „uzdrowicielskie” w świątyniach. Był to moment rozkwitu takich oszustów jak Kaszpirowski czy Clive Harris. W jednym z wywiadów Wrona opowiadał, jak towarzyszył swojemu ojcu, gdy ten odprawiał amatorskie egzorcyzmy i hipnotyzował Polaków. W „Demonie” dobitnie widać wpływ tych przeżyć na reżysera. W finale postać grana przez Grabowskiego stara się wmówić gościom weselnym, którzy widzieli opętanego przez żydowskiego demona pana młodego, że ulegli zbiorowej hipnozie. Zdaje się, że Wrona był świadom istnienia świata pozamaterialnego. Czy również osobowego zła?
Jego następny film miał opowiadać o bohaterze nieakceptującym „zła wpisanego w nasze DNA” — jak sam to opisywał filmowiec. Autor „Chrztu”, obrazu z wyraźnym odwołaniem się do symboliki katolickiej, wiedział, że zło bywa pociągające. Uważał, że dzisiejsze kino unika metafizyki. On szukał jej w sztuce. „Mamy coraz mniejszy dostęp do duchowości. A ja jestem predestynowany do takiego tematu” — twierdził w jednym z ostatnich wywiadów. Wrona też jako dziecko widział w jednym z domów „obrazki jak z egzorcyzmów”, co tłumaczy bardzo realistyczne pokazanie opętania w jego „Demonie”. Nieskutecznie egzorcyzmowany przez ojca chłopak popełnił w końcu samobójstwo. Wrona nie bał się opowiadać o doświadczaniu pozamaterialnej rzeczywistości.
W swoim ostatnim wywiadzie dla tygodnika „wSieci” opowiadał także o dziwnych zdarzeniach podczas kręcenia „Demona”. W trakcie wspólnej jazdy z gwiazdą swojego filmu, izraelskim aktorem Itayem Tiranem nagle „wyrosła na drodze synagoga”. Jak na zawołanie na planie pojawiały się deszcz i słońce. Wrona nie ukrywał, że to ojciec otworzył przed nim takie „nowe perspektywy duchowości” jak ezoteryka w sztuce. Stąd właśnie zainteresowanie „Dybukiem” Szymona An-skiego w pewnym stopniu będącym żydowską wersją „Dziadów”. Produkcja tego specyficznego filmu kosztowała go wiele. W czasie kręcenia tego tytułu powiedział w „Dzienniku Polskim”, że był wręcz na skraju samobójstwa.
Reżyser filmów „religijnych”
„Demon” to zresztą najciekawszy i najdojrzalszy film Wrony nie tylko stylistycznie. Pisałem w swojej recenzji, że zuchwały reżyser korzysta z całej palety klisz horroru, bardzo ożywczo żonglując gatunkami. Są w „Demonie” liczne nawiązania do klasyki o egzorcyzmach, lecz również hołd oddany „Lśnieniu” Kubricka. Wrona buduje napięcie za pomocą subtelnego klimatu, a nie efektów specjalnych. Skąpane w mgle uliczki, stary dom i pobliskie mroczne jezioro podkręcają atmosferę grozy co rusz przełamywaną groteskowymi dialogami. „Demon” mimo swojego gatunku, z natury mniej poważnego, dotyka fundamentalnych ludzkich lęków. Klamrą spina też wątki poprzednich dwóch fabuł Wrony.
W debiucie „Moja krew” historia umierającego boksera była metaforą potrzeby pozostawienia po sobie realnej spuścizny. W tym przypadku syna. Marcin Wrona lubił swoje trzy filmy nazywać „trylogią poświęcenia”. Poruszony w debiucie wątek poświęcenia się dla bliskich znalazł się również w „Chrzcie” — szalenie brutalnej gangsterskiej opowieści o dwóch przyjaciołach, z których jeden poświęca się dla bliskich. Jest bowiem świadom nieuchronności swego „bandyckiego losu”. Zostawia więc ukochaną rodzinę w rękach kompana od dzieciństwa. „Chrzest” to też przypowieść o Kainie i Ablu, zdradzie jako grzechu głównym. Nie przez przypadek przyjaciele mają symboliczny amulet — rybę. „Demona” otwiera scena ucieczki tajemniczej kobiety do jeziora. W tym samym jeziorze dochodzi w „Chrzcie” do symbolicznego mordu.
Woda oczyszcza. U Wrony jest zaś wykorzystana do czynienia zła. Lejący w „Demonie” deszcz nie tyle zmywa grzechy z weselnych gości, ile pomaga wydostać się spod ziemi osobowemu złu. O ile pokazująca dojrzałość, przeszywająca otwarta końcówka filmu pozwala spojrzeć na niego w sposób nie tylko metafizyczny, o tyle „Chrzest” to film na wskroś religijny, mówiący o ofierze jako najwyższej wartości. Tego zdania jest przyjaciel Wrony ze studiów, a dziś wybitny filmoznawca z UJ dr Piotr Kletowski. W rozmowie ze mną na potrzeby tego tekstu mówi, że wszystkie trzy obrazy, które Marcin zostawił po sobie, włącznie z dotykającym bezpośrednio duchowości ostatnim „Demonem”, „to filmy na swój sposób religijne, ale nie w rozumieniu potocznym, to raczej filmy, w których duchowość przejawiająca się w religijnych rytuałach, objawia swą niespodziewaną moc, wpisując życie ludzkie w rytualność wyższego rzędu, kosmiczny, nieogarniony przez ludzkie zmysły porządek”.
Marcin Wrona miał w sobie coś z Martina Scorsese z czasów, gdy ten robił „Ulice nędzy”. Nie chodzi o wadzenie się z katolicyzmem, bowiem Wrona nie był blisko Kościoła, choć zanurzał swoje filmy w stricte polskiej, katolickiej obrzędowości (wesele i chrzest). Wrona był tak samo drapieżny, wrażliwy i magnetyczny jak młody maestro kina. Czy rozwinąłby na równi z nim talent? Ta tajemnica została pogrzebana wrześniowej nocy, podczas jubileuszowego święta polskiego kina.
Tekst pochodzi z tygodnika wSieci.
Ps. W najbliższym numerze tygodnika ABC piszę o Wronie z punktu widzenia jego osobistej duchowości.
W ostatnim wywiadzie dla tygodnika wSieci, kilkanaście godzin przed śmiercią, był błyskotliwy i jak zwykle ironicznie dowcipny. Tego samego dnia pozował jednak do zdjęcia, które dziś wygląda złowieszczo. Zaciśnięta pięść, mroczne, nieobecne spojrzenie. Wymęczona twarz. To nie był ten sam Wrona, który przemykał w glorii chwały korytarzami Teatru Muzycznego tuż po entuzjastycznym przyjęciu „Demona”. Ja zapamiętałem taki jego wygląd w dniu premiery. Kilkanaście godzin później inni widzieli jak zakapturzony wpadł do knajpki po setkę wódki i nie zwracając na nikogo uwagi wyszedł na zewnątrz. Ale przecież o 2:30 w nocy feralnego 19 września wysłał maila do dziennikarki by potwierdzić spotkanie kilka godzin później. Między 2:30 a 5:30, gdy jego ukochana żona Olga znalazła powieszone ciało na pasku od spodni w hotelowej łazience stało się coś, co przerwało te plany. Co zobaczył Wrona, że zdecydował się na taki krok? Czego się przestraszył tak bardzo, że przerwał marsz w glorii artystycznej chwały?
Szczytem infantylizmu jest sugestia, że nadwrażliwy artysta popełnił samobójstwo po tym jak dowiedział się na bankiecie kończącym festiwal kilka godzin wcześniej, że „Demon” nie dostanie żadnej nagrody na gali zamknięcia. Choć właśnie poprzez śmierć do Wrona stał się smutnym bohaterem skapanego w żałobie rozdania nagród, to trudno łączyć oba fakty. Jako wierzący chrześcijanin nie potrafię jego śmierci oderwać od jego niespokojnej duchowości. „Skoro on tu jest i tak się stało, to nie był przypadek. Tam gdzie nie ma Pana Boga, przychodzi demon”- powiedział nad trumną syna jego ojciec reżysera. Autor zdjęć do jego trylogii Paweł Filis zaapelował by wszyscy modlili się za duszę przyjaciela. Co kryje się za słowami ojca manifestującego tak otwarcie swoją religijność? Z jednej strony jako jedyna osoba zwrócił głośno uwagę, na to co myślą nawet dalecy od Kościoła znajomi Wrony.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/267190-demony-marcina-wrony-o-metafizyce-w-mrocznym-kinie-tragicznie-zmarlego-rezysera