"Trzy odbicia w lustrze": niezwykła saga rodzinna, pełna zaskakujących zwrotów akcji

Bohaterka książki Zbigniewa Zborowskiego „Trzy odbicia w lustrze” przeciwstawia się złu, uzbrojona jedynie w miłość.

To niezwykła saga rodzinna, pełna zaskakujących zwrotów akcji, jest już w księgarniach.

Publikujemy kolejny fragment tej fascynującej książki, wydanej przez wydawnictwo Zysk i S-ka.

Masywny, zbudowany z czerwonych cegieł gmach napawał ją lękiem. Kanciaste kolumny wznoszące się na wiele metrów, wysokie okna, grube mury. I blaszana tablica z napisem przy wejściu: „Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego ul. Podwale 31”. Zatrzymała się. Serce zabiło jej szybciej. Większość mieszkańców miasta omijało ten adres szerokim łukiem. „Czego się boisz, idiotko?” – zganiła się w myśli. – „Oni są przecież po twojej stronie”. Ale nadal nie mogła zrobić kroku. Długi i wysoki budynek piętrzył się nad nią jak góra. Czy naprawdę chciała to zrobić? Przepełniała ją złość i uraza. Poczucie krzywdy i osamotnienia. Matka znowu jej to zrobiła. Znów poprzecinała wszystkie więzi, które udało się Wandzie ponawiązywać z otaczającym światem, a potem – jednym szarpnięciem – przenieść do swojego świata. Świata ludzi szepczących straszne rzeczy, spiskujących, knujących, chowających się w cieniu. Miała tego dość. Nie chciała być szmacianą kukiełką w rękach matki. Ale… czy naprawdę chciała to zrobić?

– Zanim im cokolwiek powiem, muszą mi przysiąc, że nie skrzywdzą matki – szeptała do siebie, nie odrywając wzroku od monumentalnej fasady. – Niech dadzą słowo, że jej nie zamkną, nie zrobią śledztwa.

Gmaszysko wisiało nad nią w złowrogim milczeniu. Był wczesny ranek, słońce stało jeszcze nisko, ulica tonęła w cieniu. Wanda miała na plecach szkolny tornister, w ręku smętnie zwisał jej uszyty ręcznie worek na kapcie.

– Będzie miała nauczkę – dodała, jakby sama przed sobą chciała się usprawiedliwić. – Kiedy przyskrzynią Malinowskiego i tego jej Witka. Wtedy zrozumie. Dostanie po nosie. I wreszcie przestanie się tak szarogęsić. Zrobiła krok w stronę drzwi. Cień się pogłębił.

– Co? Zbrojny spisek? Ha, ha! Idź ty, smarkulo, lepiej do szkoły albo za uszy wytargam! – reakcja mundurowego siedzącego za biurkiem w przepastnym holu, mocno ją zaskoczyła. Myślała, że przynosi im bombę, że będą przed nią skakać na jednej nodze. Że ją pochwalą… Właśnie się odwracała do drzwi, kiedy nadszedł następny wojskowy. Jako junaczka znała się na dystynkcjach, natychmiast więc rozpoznała majora. Miał polski mundur, więc Wanda zdziwiła się, gdy zwrócił się do dyżurnego po rosyjsku:

– Kto eta dziewoczka, lejtnant?

Tamten zerwał się na równe nogi, strzelił obcasami, wyprostował jak struna.

– Ona z uma saszła towariszcz major! Kompletna wariatka.

– Mów do mienia pa polski – dobrodusznie zreflektował się oficer, przenosząc spojrzenie na Wandę. W jego oczach igrały wesołe iskierki.

– No, mała. Z cziem przychodzisz?

– Chcą odbić więźnia – powtórzyła.

Iskierki w oczach tamtego stały się liczniejsze i jaśniejsze.

– A kto taki?

– Zbrojne podziemie.

Jego twarz, raczej kostyczna i surowa, w której jedynym żywym elementem wydawały się być właśnie oczy – nagle zadrgała. Śmiał się!

– Zbrojne podziemie? Za późno ty przyszła, dziecko. My już ich wszystkich – tu znienacka zacisnął tuż przed jej oczami chudą, ale żylastą pięść – wygnietli kak robaki.

Aż podskoczyła. Oczy tamtego w jednej sekundzie pociemniały, przeszywając ją na wylot.

– Jak sobie chcecie – powiedziała, czując, że właściwie to nie ma nic przeciwko, żeby stąd wyjść. – Sami się przekonacie.

I zrobiła kilka kroków w stronę wyjścia.

– Padażdi – osadził ją w miejscu cichy głos.

Obejrzała się. Oczy majora znowu migotały wesołymi iskierkami.

– Kakao ty już dziś piła?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– No to idi sa mnoj. Napijemy się. Pogadamy. Może ty wcale nie taka bezumna, jak się tamtemu wydało? – pogardliwym gestem wskazał na prężącego się wciąż dyżurnego. – Może ty więcej wiesz nawet niż ja? No, idi, idi. I nie bojsia. Ja nie gryzę – zachichotał.

– Powiem wam co i jak, pod warunkiem że nie zamkniecie mojej matki – w wysokim chyba na cztery metry gabinecie ze skórzanymi fotelami i ciężkim jak czołg biurkiem Wanda od razu wyrecytowała swoją kwestię.

– Twoją mamę? A pacziemu my by mieli ją zamykać? – uprzejmie zainteresował się major.

– Ona jest niewinna – Wanda mówiła przećwiczony wcześniej wielokrotnie tekst. – Ona… się zakochała. I to przez to. A Malinowski to wykorzystał. To on jest zdrajcą. Mężczyzna patrzył na nią przez chwilę, potem powoli wyjął ze srebrnej papierośnicy papierosa. Niespiesznie stuknął nim kilka razy w pudełko, włożył w usta, zapalił. Powoli zaciągnął się dymem, z lubością przytrzymał w płucach, wypuścił pod sufit.

– Pij, pij – powiedział. – Bo wystygnie.

Dopiero wtedy Wanda uświadomiła sobie, że cały czas wstrzymywała oddech. I że paruje przed nią kubek pachnącego amerykańską czekoladą kakao. Posłusznie upiła łyczek.

– Malinowski… – powtórzył powoli major. – Czy to nie ten doktorek, który leczyć aresztantów przychodzi?

Aż się zakrztusiła. Cholera. Oj, oj. Źle. Już się wygadała. Wanda poczuła, że traci ostatnie resztki przewagi.

– To jego wina. Nie mamy. Ona tylko się zakochała… – powtórzyła bez ładu i składu, jak rozregulowana katarynka.

– Spakojna, spakojna – tamten znowu zaciągnął się dymem. – Wierzę ci. Poczuła przepełniającą ją ulgę. I wdzięczność do tego lekko szpakowatego, z krótko przyciętym wąsem, mężczyzny za ogromnym biurkiem.

– A teraz powiedz mi wszystko od początku.

CZYTAJ WIĘCEJ: „Trzy odbicia w lustrze” - Niezwykła saga rodzinna Zbigniewa Zborowskiego

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych